Reklama

"Ta płyta dużo dla mnie znaczy"

Fani zespołu the Cure aż cztery lata musieli czekać na jej nowy album. Gdy już był nagrany, termin jego wydania kilkakrotnie odkładano. Na nowej płycie "Bloodflowers" zespół powrócił do starego, dobrego brzmienia, z czasów "Pornography" i "Disintegration". Robert Smith - lider the Cure - tuż przed wydaniem najnowszego dzieła po raz kolejny zapowiedział, iż to już ostatnia płyta zespołu, gdyż w wieku 40 lat powinien poświęcić się pracy nad własnym projektem. Sukces płyty może jednak zmienić te plany. Amerykański dziennikarz Jeffrey Strong spotkał się ostatnio ze Smithem, który bardzo szczerze opowiedział o kłopotach grupy z promocją i swych planach.

Kiedy nagraliście Bloodflowers?

Sesja nagraniowa składała się z dwóch części. Najpierw pracowaliśmy około miesiąc przed Bożym Narodzeniem '98, a później kilka miesięcy na początku 1999 roku. Następnie zająłem się miksowaniem całego materiału. Wszystko gotowe było w czerwcu ub. roku. Jak widać, trwało to dość długo.

Czy decyzję o opóźnieniu wydania albumu podjąłeś świadomie?

Tak. Chcieliśmy wydać płytę na Halloween '99, jak na the Cure przystało. Jednak gdy wszystko zaczęło się przedłużać, ludzie z różnych wytwórni płytowych zaczęli się interesować promowaniem innych przedświątecznych, przedmillenijnych rzeczy, nasz album dokładając na bok. A jako że na płycie nie ma oczywistego singla, nie wiedzieli za bardzo, jak do tego się zabrać. Starali się jakoś odwlec ten moment, aż wreszcie znaleźli na to jakiś sposób.

Reklama

Czy zmartwiło Cię to, że wytwórnia zdecydowała się przesunąć datę wydania płyty?

Problem z wytwórnią sięga tak naprawdę jeszcze albumu "Galore" z 1997 roku. Różne wytwórnie chciały, aby był to album typu "Greatest Hits", ja z kolei nalegałem, aby znalazły się na nim single z drugiej dekady istnienia zespołu. W kontrakcie mamy zapewnione, że ostateczna decyzja, jak mają wyglądać końcowe wersje naszych płyt, należy do mnie. Kiedy więc postawiłem na swoim, wytwórnia Polydor - reprezentująca nas w Europie - zwyczajnie olała sobie tę sprawę. W ogóle nie promowali tej płyty. Nie przeprowadzili kampanii reklamowej, zrealizowali tylko minimalne zobowiązania wynikające z kontraktu. W rezultacie płyta nie trafiła na listy przebojów, a ja miałem o czym myśleć.

Nie chciałem więc, aby powtórzyło się to z "Bloodflowers", ponieważ ta płyta zbyt dużo dla mnie znaczy. Nie chciałbym, aby stała się przedmiotem gier ze strony wytwórni płytowych. Z artystycznego punktu widzenia byłem bardzo zawiedziony, ponieważ jest to nieco nostalgiczny album. Ma nastrój takiej smutnej tęsknoty za dawnymi czasami i miał być czymś w rodzaju mojego osobistego zwieńczenia dekady. Chociaż nie miałem na myśli, że ludzie wyrzucą ją przez okno w Sylwestra '99 i nie będą więcej jej słuchali.

Pozytywną stroną tego zamieszania związanego z terminem wydania albumu było to, że te parę miesięcy pozwoliło nam dobrze przećwiczyć materiał i lepiej przygotować się do grania go na żywo. Wkrótce wyruszamy na trasę i bardzo nam się to przyda.

To chyba niezbyt przyjemne uczucie, gdy wasza wytwórnia nie promuje was należycie po tylu latach kariery.

Cóż, przez ostatnie 20 lat wydawaliśmy albumy, z których każdy następny odnosił większy sukces komercyjny od poprzedniego. To zmieniło się jednak przy "Wild Mood Swings". "Wish" był naszym największym sukcesem komercyjnym. Album "Wild Mood Swings" ukazał się po czterech latach przerwy. Efekt był taki, że wylądowaliśmy niżej niż poprzednio, na co jednak byłem od początku przygotowany. Myślę, że każdy spodziewał się, że będziemy kontynuować rzeczy sprzed czterech lat i znowu podniesiemy się o kolejny szczebel. Ale to nie jest tak. Nagle wytwórnie płytowe zdały sobie sprawę, że w ogóle nie mają pojęcia, dlaczego my wciąż zyskujemy na sławie, ponieważ to w żaden sposób nie było związane z marketingiem, promocją i innymi ich działaniami. To było coś, czego oni nie potrafili kontrolować i do dziś nie potrafią. "Bloodflowers" to jedna z trzech najlepszych płyt The Cure w całej historii grupy, a tymczasem wytwórnie nie za bardzo wiedzą, jak ją promować.

Osobiście w ogóle mnie to nie rusza. Nam bardzo przysłużyło się wynalezienie Internetu. Podczas kilku niedawno udzielonych wywiadów powiedziałem, że jest to typowy album The Cure. Kiedy ludzie to podchwycili, zaraz w sieci pojawiły się opinie potwierdzające moje słowa. Myślę, że właśnie słowa zwracają uwagę ludzi na ten album.

Dlaczego zdecydowaliście się powrócić do tego wzorcowego i typowego brzmienia the Cure?

Stało się tak z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że z 39-latka stałem się 40-latkiem i poczułem, że chcę stworzyć album, który w jakiś sposób zaznaczy ten fakt, podobnie jak to było z "Disintegration", kiedy kończyłem 30 lat. To jest powód, dla którego ten zespół zawsze istniał - abym mógł wyrazić siebie. Rok w którym skończyłem 30 lat, miał dla mnie bardzo duże znaczenie. Zrozumiałem wtedy naprawdę wiele spraw. Próbowałem wówczas żyć tak jak żyłem za swych nastoletnich lat. To o mało nie skończyło się dla mnie tragedią. W mym życiu jest wiele białych plam, przerażających historii, z których czasami nic nie pamiętam. Kiedy kończyłem 40 lat, nie miałem już tego zamętu myślowego. Powodem, dla którego czuję się teraz lepiej sam z sobą, jest chyba to, że mam większą świadomość tego, że zostało mi już niewiele czasu. Mimo to nie napisałem autobiograficznego albumu od czasu "Disintegration" i tak naprawdę nie byłem przekonany, czy powinienem był to zrobić.

Kiedy piszę muzykę, nigdy nie wiem, o czym napiszę, aż do momentu, kiedy utwór jest już napisany. I cały czas piszę w różnych stylach. Tym razem zdecydowałem, że będę pracował tylko nad piosenkami, które pasują do tego specyficznego klimatu. Ludzie w wytwórni płytowej byli nieco zbici z tropu, kiedy posłuchali "Bloodflowers" - zrozumieli bowiem, że nie będą mieli kolejnego przebojowego singla. A ja po prostu nie miałem ochoty na pisanie i granie popowych piosenek. Chciałem, aby ten album był bardziej spójny i głębszy emocjonalnie... i nie był poprzerywany komercyjnymi singlami.

Pamiętam czasy 'Disintegration', gdy wcale mnie nie obchodziło, czy cokolwiek będzie komercyjne, czy nie, cały czas chciałem mieć określony stan umysłu. Chciałem móc sobie usiąść, słuchać przez godzinę i wiedzieć, że nastrój nie będzie niczym zmącony, tak jak to było właśnie w przypadku "Disintegration" i "Pornography". Zanim jeszcze zaczęliśmy nagrywać "Bloodflowers", znałem już kolejność utworów na płycie, ich tempo i tonacje. Wytworzyłem w sobie pewnego rodzaju obsesję, która pokazała mi końcowy kształt płyty, zanim jeszcze zaczęliśmy ją nagrywać. Zachowałem sobie wiele różnego pomysłów i brzmień. Nie będę mógł ich jednak nigdy zrealizować z the Cure. Być może zdecyduję się kiedyś na solowy album. Na pewno jednak w takim przypadku nie będę na nim śpiewał.

Czy Ciebie, podobnie jak wytwórnię, nie martwi to, że na płycie nie ma typowego radiowego singla?

Tworząc album taki jak "Bloodflowers" całkowicie wyzbyłem się takich myśli. Nie sądzę, aby na tym etapie kariery istniała potrzeba pójścia na muzyczne kompromisy tylko po to, aby odnieść większy sukces komercyjny. My już swój sukces odnieśliśmy i myślenie o powtórzeniu go byłoby zwykłą chciwością.

Czy łatwiej jest stworzyć koncepcyjny album jak "Bloodflowers", niż nieco popowy jak "Wild Mood Swings'?

Dla mnie jest to łatwiejsze, ale inni tego nienawidzą. Simon Gallup i Roger O'Donnel, którzy byli w zespole podczas nagrywania "Disintegration", nienawidzili nagrywania go. Po dwóch tygodniach nagrywania "Bloodflowers" powiedzieli, że ten już też znienawidzili. Prawda jest taka, że pozostałych czterech członków zespołu odeszło ode mnie jeszcze przed miksowaniem, ponieważ nie odpowiadała im atmosfera panująca w studio. Każdy skład the Cure twierdził, że jest tym najlepszym. Przed wejściem do studia i nagrywaniem "Bloodflowers" puściłem im "Pornography" i "Disintegration", i powiedziałem: "To są dwa fantastyczne składy the Cure. Aby mieć jakiekolwiek szansę, aby stać się najlepszym składem, musicie stworzyć album, który będzie zawierał taką dawkę emocji. To nie ma znaczenia, że na "Wild Mood Swings" było kilka świetnych numerów. Tym, za co pamięta się the Cure, są właśnie takie albumy." Kiedy nagrywaliśmy "Wild Mood Swings", w domu była rodzina, pełno przyjaciół, śmiejących się ludzi, 26 osób na obiedzie... i tego typu klimaty. W trakcie pracy przy "Bloodflowers" nikt, kto nie brał udziału w nagraniu, nie mógł wejść do studia. Łatwiej mi było pracować, gdy nikt nie rozmawiał i nikt się nie śmiał. Każdy myślał, że jestem okropny i zapewne tak było. Ale ja chciałem, aby każdy był maksymalnie skoncentrowany na nagrywaniu tej płyty.

Przez trzy miesiące nic innego dla mnie nie istniało, a ja nie zajmowałem się niczym z wyjątkiem nagrywania albumu. Ostatni raz pracowałem tak 10 lat temu. Osobiście dało mi to dużo radości, ponieważ kiedy zaczynaliśmy pracę nad ostatnią płytą, miałem dużo wątpliwości co do zespołu. Zastanawiałem się, że być może osiągnęliśmy już naturalny koniec i zaczynałem być trochę rozczarowany tym co robię w the Cure. Cały ten proces tworzenia albumu i jego końcowy wynik przywróciły mi ponowny entuzjazm, ponieważ myślę, że ta płyta jest bardzo dobra. Ludzie zawsze mówią o terapeutycznym wpływie, jaki ma tworzenie muzyki i w większości przypadków są to totalne bzdury, ale ja, po raz pierwszy od 10 lat, tak właśnie się poczułem i czuję się z tym naprawdę świetnie. Kiedy poprosiłem resztę zespołu o posłuchanie płyty po ostatecznym zmiksowaniu, wszyscy byli zdumieni, jak dobrze ona brzmiała. Nie sądzę, że zdawali sobie sprawę, co robią w czasie, kiedy to robili. Także - mimo że nie podobał im się sam proces tworzenia - albumu, sądzę, że doceniają sposób w jaki to robiłem. I teraz znów jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Mają tylko nadzieję, że w ten sam sposób nie będziemy nagrywać następnej płyty.

Następnej płyty? Czyżbyś zaprzeczał pogłoskom, że to jest ostatnie dzieło the Cure? Ten album wywołuje takie odczucie, jakby to miałby być koniec.

Wiele razy wcześniej mówiłem już, że dany album będzie ostatnim. W końcu któryś z nich naprawdę takim się stanie. Teksty na nowej płycie dość przejrzyście pokazują, że kiedy je pisałem, robiłem to z myślą o ostatnim albumie the Cure. Myślę, że w świadomości każdego z nas tkwiła taka myśl, że jest to ostatnia rzecz jaką robimy, przynajmniej w tym składzie. I to była kolejna przyczyna, dlaczego nie podobało im się specjalnie nagrywanie tej płyty. Nie było to przecież zbyt komfortowe uczucie. Nikt tak naprawdę nie chciał się rozstawać, ja natomiast uważałem, że tak byłoby lepiej. Czułem, że ta zespołowa energia, która głównie pochodzi ode mnie, zniknęła gdzieś i jedyne, co chciało mi się stworzyć, to jedną, wielką pieśń pożegnalną, taki "łabędzi śpiew". Jednak od czasu, gdy nagraliśmy ten album, czuję się zupełnie odmiennie. Jestem naprawdę zadowolony z zespołu. Bardzo się cieszę, że będziemy mogli zagrać te utwory na żywo. To, czy znów coś kiedyś stworzymy, jest jak zwykle nie do przewidzenia. Różnica jednak polega na tym, że tym razem chciałbym, aby tak było. Gdyby ktoś spytał mnie o to samo dokładnie rok temu, odpowiedziałbym, że absolutnie nie ma takiej możliwości, bym jeszcze cokolwiek nagrał z the Cure po tym albumie. I tak naprawdę się czułem. Ale jeśli za rok będziemy nadal dobrymi przyjaciółmi, to jest bardzo prawdopodobne, że nagramy następny album. Ale obiecać tego nie mogę. Gdyby "Wild Mood Swings" miał być ostatnim albumem The Cure, to nie byłbym z tego zadowolony, ponieważ nie brzmi on jak ostatnia płyta the Cure. Z kolei "Bloodflowers" brzmi tak, jak powinien brzmieć ostatni album the Cure.

Co takiego skłoniło Cię do wzięcia udziału w jednym z odcinków serialu "South Park" w 1998 roku?

Według mnie to jest bardzo śmieszny program. Wysłali mi kilka odcinków kiedy byłem w Nowym Jorku. Po prostu zapłakiwałem się ze śmiechu i musiałem robić sobie ponownie makijaż, bo cały czas się rozmazywałem. Myślałem, że chcą, abym wystąpił jako George Clooney i wydawał z siebie jakieś pedalskie dźwięki, albo coś w tym stylu. Wydaje mi się jednak, że to był naprawdę dobry pomysł, że poprosili mnie, bym zagrał samego siebie. W Wielkiej Brytanii "South Park" jest bardzo popularny i dla młodszego pokolenia z mojej dalszej rodziny wszystko inne, co stworzyłem, właściwie się nie liczy w porównaniu do mojej roli w "South Park". Jestem teraz kimś w rodzaju rysunkowego wujka. Moi siostrzeńcy teraz całkowicie mnie akceptuję i po raz pierwszy od 10 lat mówią o mnie, że jestem "cool".

Czy Ty i Mary będzie mieli kiedyś dzieci?

Nie. Zdecydowaliśmy o tym już podczas naszego pierwszego spotkania i od tego momentu ta kwestia nigdy nie była już między nami poruszana. Mam szczęście, że Mary nie odczuwa potrzeby posiadania dzieci, bo gdyby ją miała, to przypuszczalnie musiałbym się na to zdecydować. Cały swój instynkt macierzyński przelewa na mnie. Nie potrafiłbym poradzić sobie z wychowaniem dziecka. Mam naprawdę silną świadomość kruchości istnienia i nie mógłbym kazać dzieciom się odczepić, albo wychowywać ich w jakiejkolwiek dyscyplinie. Wystarczy mi, że mam 21 siostrzeńców. Jestem więc w ciągłym kontakcie z dziećmi, a dzięki roli w "South Park" kontakt ten jest jeszcze lepszy. Uważam, że w roli wujka spełniam się wystarczająco.

Czy miałbyś jakąś radę dla nowych, młodych zespołów?

Myślę, że ciężko jest udzielać rad. Jeśli chcesz szczerze i prawdziwie tworzyć sztukę, jeśli jest to głęboko zakorzenione w tym co robisz i wiesz, że sukces albo przyjdzie albo nie, to nie potrzebujesz żadnej rady. Jeśli odniesiesz sukces, pokochasz to. Jeśli nie, nadal będziesz to kochał. Jeśli robisz coś, co ma dla ciebie jakieś znaczenie, możesz być pewien, że znajdą się ludzie, którzy również będą chcieli to robić. Jeśli ktoś myśli inaczej, nie mam dla niego żadnej rady, ponieważ nie rozumiem, jak można robić takie rzeczy w inny sposób i jednocześnie z sensem.

Jakiej najważniejszej lekcji nauczyłeś się o życiu i o otaczającym nas świecie?

Nauczyłem się rozpoznawać moment, w którym powinienem powiedzieć sobie "wystarczy", "dość".

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: nowy album | wytwórnie | wytwórnia | park | South Park
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy