"Szczęśliwy i spełniony"
Mick Jagger, jako wokalista The Rolling Stones, żadnych wstępów nie potrzebuje. Ale Mick Jagger artysta solowy, kompozytor i gitarzysta to postać na muzycznej scenie niezbyt znana. "Goddess In The Doorway", jego czwarta solowa płyta, to owoc współpracy z wieloma uznanymi artystami ? m.in. Lennym Kravitzem, Bono, Petem Townshendem, Joe Perrym i Wyclefem Jeanem. Album jest ucieczką od muzycznego schematu, wypracowanego przez The Rolling Stones. Sporo tu typowego rockowego grania, ale znalazły się i echa muzyki soulowej, a nawet rapu. O tym jak doszło do nagrania płyty, co chciał opowiedzieć w swoich tekstach i czy łatwo gra się rocka w XXI wieku opowiada Mick Jagger.
Jak długo dojrzewałeś do nagrania "Goddess In The Doorway"?
Większość materiału powstała w przeciągu dwóch ostatnich lat. "Don't Call Me Up" skomponowałem na ostatniej trasie z Rolling Stones i dla rozgrzewki lubiłem sobie grać ten numer w garderobie tuż przed wejściem na scenę. Po powrocie z trasy do domu byłem tak zmęczony, że nie miałem ochoty na nic, ale kiedy trochę ochłonąłem, doszedłem do wniosku, że zbyt dużo czasu poświęcałem ostatnio zespołowi i warto byłoby zrobić teraz coś swojego. Przez ostatni rok pracowałem głównie w domu i tak powstała "Goddess In The Doorway". Zresztą musiałem coś zrobić z wolnym czasem, bo wiedziałem, że miną co najmniej trzy lata, zanim znowu wystartujemy z jakimś dużym projektem The Rolling Stones.
Czy komponując potrafisz rozdzielić to, co robisz jako artysta solowy i swoją funkcję w The Rolling Stones? Skąd wiesz, który utwór zamieścić na swojej autorskiej płycie, a który zatrzymać dla Stonesów?
Nikt nie komponuje tylko tych utworów, które później znasz z płyty. Przeważnie pisze się niesamowite ilości piosenek i tematów, które potem z różnych powodów nie zostają wykorzystane. Niewiele myślę o takich rzeczach, bo nie ma się tu nad czym zastanawiać. Po prostu kiedy przychodzi czas nagrania płyty, biorę 12 najlepszych numerów jakie właśnie mam pod ręką. Oczywiście, często zdarza się, że coś naprawdę fajnego akurat w tym czasie nam nie leży, a za kilka miesięcy czy lat nada się w sam raz. Dlatego nie dzielę swojej muzyki na Micka Jaggera solo i Micka Jaggera z The Rolling Stones, ale zawsze wybieram piosenki, które mi się najbardziej podobają. Na "Goddess In The Doorway" chciałem przede wszystkim zawrzeć utwory, które można po prostu zagrać na gitarze i zaśpiewać. Chciałem by płyta bezpośrednio przemawiała do słuchacza, ale to było jedyne założenie.
Czy pod względem tekstowym taki podział również nie istnieje?
Na pewno nie wprowadzam go świadomie. Przyznaję jednak, że w The Rolling Stones przez lata wypracowałem pewien określony sposób pisania tekstów i być może na "Goddess Of The Doorway" znalazły się teksty, których wahałbym się użyć na płycie zespołu. Chociaż nie, może niepotrzebnie wymyślam rzeczy, które nie istnieją... Nie raz przecież robiliśmy z The Rolling Stones rzeczy, które w powszechnym przekonaniu do tego zespołu nie pasowały. Na pewno jednak na płycie, którą podpisuję wyłącznie swoim nazwiskiem mogę sobie pozwolić na poruszenie bardziej osobistej tematyki, na zwierzenia. Mogę się bardziej otworzyć i nie muszę pamiętać o tym, by przedstawić punkt widzenia również kolegów z zespołu.
Naprawdę zdecydowałeś się na zwierzenia?
No, nie do końca... Z całą pewnością jednak są to teksty bardziej intymne od tych, które piszę dla The Rolling Stones. Wspomniany już "Don't Call Me Up" czy "Brand New Set Of Rules" to przecież listy miłosne. Z kolei "Too Far Gone" opowiada o przeszłości i o tym, jaki ma ona wpływ na to, co robimy dzisiaj i co czeka nas w przyszłości. To bardzo osobisty utwór o tym, że nasze czyny nie znikają, ale żyją z nami i mają wpływ na wszystko, co się z nami dzieje. Starałem się jednak nie rozgrzebywać za bardzo moich prywatnych spraw. Może ludzie, którzy dobrze mnie znają doszukają się kilku linijek odnoszących się bezpośrednio do mnie, ale to wszystko.
Jak powstają twoje teksty?
Nigdy nic nie planuję. Siadam za biurkiem i piszę, piszę, piszę... A potem próbuję dopasować tekst do napisanej wcześniej piosenki. Problem polega jedynie na tym, że czasami kiedy się zapomnę piszę zbyt dużo podobnych utworów, w podobnym nastroju. Gdyby jednak zamieścić na płycie wyłącznie romantyczne, słodkie kawałki, publiczność umarłaby z nudów. Dlatego zarówno podczas komponowania, jak i pisania tekstów trzeba pamiętać o całym wachlarzu emocji.
Dlaczego płyta nosi tytuł "Goddess In The Doorway"?
"Bogini w drzwiach" to tytuł, który oddaje zmienną i złudną naturę kobiety. Takiej, która znika właśnie wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebujesz. Chodzi o tę odwieczną grę - jeśli decydujesz się wziąć w niej udział, na pewno przyjdzie dzień w którym trzeba będzie za wszystko zapłacić. Długo nie mogłem zdecydować się jak zatytułować tę płytę, ale wszyscy mówili mi, że "Goddess In The Doorway" to dobry pomysł.
Dla kogo przeznaczona jest "Goddess In The Doorway"?
Nie tworzyłem tej płyty z myślą o konkretnej publiczności i nie zależy mi na tym, by podobała się konkretnym osobom. Owszem, ucieszyłem się, kiedy Pete Townshend stwierdził, że uwielbia "Goddess In The Doorway", ale to się nie liczy, bo sam przecież maczał palce w jej powstaniu. (śmiech) Pewnego dnia poszedłem na koncert The Who i zauważyłem, że Pete nigdy chyba nie grał tak dobrze jak dzisiaj - tak soczyście, tak ostro i szybko. Musiałem go zaprosić do współpracy. Ale dziennikarze z którymi do tej pory rozmawiałem, też twierdzą, że im się podoba, więc chyba wszystko jest w porządku.
Porozmawiajmy o gościach, których zaprosiłeś do współpracy przy nagrywaniu nowego albumu. A tych jest niemało...
Zanim zdecydowałem się na ten krok, długo o tym myślałem. Przede wszystkim, nie chciałem zapraszać zbyt wielu ludzi, których nie znam, z którymi nic mnie nie łączy, bo to mogłoby wprowadzić do muzyki negatywne wibracje. Z drugiej strony była to kusząca perspektywa. Nie dlatego, że mogłem skorzystać z pomocy kogoś, kogo singel jest akurat na pierwszym miejscu listy przebojów, ale dlatego, że praca z nowymi ludźmi bywa ciekawym i pouczającym doświadczeniem. W końcu zdecydowałem się zaprosić głównie przyjaciół, dzięki czemu "Goddess In The Doorway" jest czymś w rodzaju płyty nagranej przez krewnych i znajomych. (śmiech) W pewnym momencie zacząłem się jednak martwić, czy udział tak wielu gości nie sprawi, że powstanie płyta niespójna, niczym składanka piosenek różnych wykonawców. Z drugiej strony musiałem napisać takie numery, które odpowiadałyby ich osobowości. Na przykład "Joy", utwór w którym zaśpiewał Bono, doskonale pasuje do jego temperamentu i sposobu śpiewania. Bono zresztą zaskoczył mnie wydobyciem z tego utworu melodii, której sam wcześniej nie słyszałem. Wyszło nam z tego wyjątkowe połączenie muzyki rockowej i gospel. Z kolei Rob Thomas z Matchbox 20 pojmuje komponowanie muzyki całkiem inaczej niż ja i naprawdę świetnie się bawiliśmy pracując razem.
Współpraca z nimi dała mi również to, że odkryłem w sobie nowe pokłady melodii i pomysłów, na które zapewne nie wpadłbym nagrywając ciągle z tymi samymi muzykami. Kiedy już ktoś wskazał mi nowy kierunek, wiedziałem, że sam potrafię tam pójść i to wszystko zrobić. Potrzebowałem swoistego przebudzenia, odejścia od rutyny.
Jak doszło do współpracy z Wyclefem Jeanem?
Po skomponowaniu utworu "Hide Away", który w pierwotnej wersji był bardziej hiphopowy niż soulowy, doszedłem do wniosku, że warto byłoby popracować nad nim z kimś, kto się na takiej muzyce zna. Puściłem to Wyclefowi, spodobało mu się i to cała historia. Fajnie się z nim pracowało, bo jego muzyczne horyzonty są bardzo szerokie. Na swojej nowej płycie gra wszystko, od Pink Floyd po miłosne ballady. I zna swoją wartość!
W utworach "Everybody Getting High" i "Too Far Gone" zagrał gościnnie Joe Perry z Aerosmith. Od jak dawna się znacie?
Co najmniej od 20 lat. Kiedy spotkaliśmy się po jakimś koncercie podczas ostatniej płyty The Rolling Stones spytałem po prostu: Joe, jeśli będę nagrywał solową płytę, zagrasz na niej?, a on od razu się zgodził. Niestety, nie przyjechał do studia, bo akurat nagrywał wtedy coś z Aerosmith. Wszystko co słyszycie na płycie zarejestrował w studiu w Bostonie.
Mówiło się kiedyś, że Aerosmith to wierna kopia The Rolling Stones.
Na początku kariery chyba rzeczywiście nas kopiowali. Dzisiaj to dobry zespół, który ma własne brzmienie i nie ma o czym mówić.
Twoim najbliższym współpracownikiem podczas sesji nagraniowej "Goddess In The Doorway" był Matt Clifford, były klawiszowiec The Rolling Stones. Chyba dobrze się rozumiecie?
Tak, znamy się przecież od ponad dziesięciu lat. Po raz pierwszy jednak współpracowaliśmy na taką skalę i muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony. Matt okazał się bardzo pomocny w osadzaniu moich piosenek w konkretnych brzmieniach - programował bębny, podsuwał różne ciekawe pomysły, zachęcał mnie do eksperymentów. Taki człowiek w studiu jest bardzo potrzebny.
Czy jesteś zadowolony z uzyskanego rezultatu?
Kiedy kończy się nagrywanie takiej płyty jak "Goddess In The Doorway" zadajesz sobie pytania - czy to są dobre utwory? Czy to jest szczera muzyka? Czy płynęła prosto z twojego serca? Czy poruszyłem wystarczająco wiele tematów? Jeżeli odpowiedzi są twierdzące, a w tym przypadku były, wszystko jest w porządku. Najważniejsze to zrobić przyjemność samemu sobie, nie wolno myśleć o reakcji innych ludzi. Krytycy i tak prędzej czy później na ten temat się wypowiedzą...
Wszyscy znają cię jako wokalistę, tymczasem na "Goddess In The Doorway" jawisz się również jako zdolny gitarzysta.
To prawda, nigdy chyba jeszcze nie grałem tak dużo na gitarze. (śmiech) Właściwie w każdym utworze coś zagrałem. Na początku trochę mi nie szło, musiałem się sporo nauczyć, ale uzyskany efekt przyniósł mi bardzo wiele satysfakcji. Na szczęście w studiu można pozwolić sobie na dopracowanie wielu technik, na które nigdy nie porwałbym się na scenie. Dobrze się bawiłem grając na gitarze.
Czy uważasz, że napisanie dobrej rockowej piosenki na początku XXI wieku to trudne zadanie?
Być może nie jest to zadanie najłatwiejsze, bo ludzie boją się powtarzać, ale można sobie z tym poradzić. Do grania rocka trzeba się jednak zabierać z porządnym zapasem energii, ona musi cię roznosić, a wtedy na pewno zagrasz coś świeżego i oryginalnego.
"God Gave Me Everything", singel promujący twój album, rzeczywiście tryska energią.
To utwór, który powstał bardzo szybko. W pewnej chwili co prawda zaczęliśmy się z nim za bardzo pieścić, dodawać różnych niepotrzebnych rzeczy, ale zrozumieliśmy, że nie tędy droga. Wróciliśmy więc do punktu wyjścia i zagraliśmy go w tej pierwotnej, surowej wersji. Tekst powstał jeszcze szybciej, właściwie na kolanie. Nagrywanie bardzo dobrze nam szło i Lenny mówi: Czy nie mógłbyś napisać tekstu teraz? Natychmiast? Napisałem więc i jeszcze tego dnia skończyliśmy nagrywanie wokali. Dlatego ten utwór brzmi tak świeżo!
W ogóle bardzo lubię Lenny'ego Kravitza i już jakiś czas temu chcieliśmy coś razem nagrać, ale skończyło się na tym, że machnęliśmy ręką - A, pieprzyć to! - i poszliśmy na imprezę. Tym razem byliśmy bardziej zdecydowani.
Czy Bóg dał ci wszystko, czego chciałeś?
Wiesz, to utwór o szczęściu i wdzięczności za wszystkie dobre rzeczy, które spotkały nas w życiu. Kiedy pisałem ten tekst tak właśnie się czułem - szczęśliwy i spełniony. Ale bywają i w moim życiu złe dni...
Dziękuję za wywiad.