"Siedem wściekłych zwierząt"
Idzie nowe. Sukces takich zespołów, jak Korn czy Limp Bizkit, pociągnął za sobą prawdziwy wysyp młodych amerykańskich grup, które grają muzykę ochrzczoną przez media mianem nu-metalu. Moda na takie granie, która jak niegdyś grunge ogarnęła już cały świat, z pewnością - jak każda moda - kiedyś przeminie, ale najlepsi i najbardziej wytrwali zostaną. Za wcześnie jeszcze, by wyrokować, czy w przypadku American Head Charge mamy do czynienia jedynie z sezonowym zjawiskiem, czy zespołem, który na dłużej zadomowi się na scenie. Grupa jest jednak kolejnym odkryciem Ricka Rubina, mentora i guru ostrej muzyki, producenta płyt m.in. Slayer, Red Hot Chili Peppers i Beastie Boys. Pewne jest jednak, że debiutancki album AHC, zatytułowany “The War Of Art”, znajduje coraz więcej zwolenników wśród fanów ostrego, nowoczesnego grania. Jarosław Szubrycht rozmawiał z Chadem Hanksem, który w American Head Charge zajmuje się graniem na basie, programowaniem oraz... wszystkim.
Jak doszło do powstania American Head Charge?
To był rok 1996 roku. Przeprowadziłem się z Los Angeles do Minneapolis, bo musiałem rozpocząć leczenie w tamtejszej klinice odwykowej. Tak się złożyło, że moim współlokatorem został Martin, obecnie wokalista American Head Charge. Szybko się zaprzyjaźniliśmy i po zakończeniu trzymiesięcznego leczenia pozostawaliśmy w stałym kontakcie. Pół roku później założyliśmy zespół, który z dnia na dzień stawał się większy i większy. Stopniowo powiększał się skład grupy i wreszcie doszliśmy do punktu, w którym jesteśmy dzisiaj.
Oprócz gry na basie i programowania, do twoich zajęć w American Head Charge należy również wszystko. Co to tak naprawdę oznacza?
(śmiech) Wszystko... to znaczy, że nic w tym zespole nie dzieje się bez mojego udziału. W studiu w każdym utworze grałem na gitarze, zajmowałem się aranżacjami, dobierałem i programowałem sample... Naprawdę robiłem wszystko!
Jesteście jednym z tych zespołów, którym wypłynąć dane było dzięki festiwalowi Ozzfest. Jak wspominasz udział w tej imprezie?
Coś wspaniałego! Jako zespół zupełnie nieznany graliśmy bardzo, bardzo wcześnie, bo o 11 rano. To wyjątkowo nierockandrollowa pora. Do czasu Ozzfest o tej godzinie kładliśmy się spać. (śmiech) Jednak już pierwszy występ, w Chicago, był dla nas totalnym zaskoczeniem. Zrezygnowani weszliśmy na scenę, myśląc że zobaczy nas nie więcej niż 500 osób, tymczasem czekało już na nas cztery tysiące gotowych na wszystko świrów. Zwariowałem! I tak było do końca trasy - od trzech do pięciu tysięcy ludzi codziennie. Dla nas to było po prostu nie do uwierzenia. Poza tym Ozzfest to jeden wielki bankiet. Zaprzyjaźniliśmy się z muzykami z wielu kapel, wypiliśmy razem morze alkoholu i bawiliśmy się jak nigdy.
Zanim udało wam się wydać debiutancki album American Head Charge, o czym za chwilę, nagraliście piosenki na płyty w hołdzie Marilyn Manson i Ministry. Czy zrobiliście to z miłości do tych artystów, czy może dlatego, że to po prostu dobry sposób na rozpropagowanie swojej nazwy?
Przede wszystkim dlatego, że ich lubimy. Szczególnie uwielbiam Ministry, ale Marilyn Manson też należy do grona moich ulubionych wykonawców. Gdy zaproponowano mi przerobienie Ministry, byłem w szoku, bo kocham ten zespół. To jeden z trzech najważniejszych zespołów w moim życiu! Tak bardzo przyłożyliśmy się do naszej wersji "Filth Pig", że szefowie wytwórni Dwell, która wydawała ten album, od razu zwrócili się do nas z pytaniem, czy nie chcemy wziąć udziału w nagrywaniu podobnej płyty z repertuarem Marilyn Manson. Tym razem sami mogliśmy decydować, jaki numer wykonamy i dostaliśmy na to sporo pieniędzy. (śmiech) Nie przeczę, obecność na składankach tego typu to dla nieznanych zespołów dobry sposób na dotarcie do ludzi, ale nie wzięlibyśmy udziału w czymś, czego nie czujemy. Nie nagralibyśmy na przykład utworu Pantery, bo choć to niezły zespół, nie czuję ich twórczości tak bardzo, by samemu to wykonywać.
Wspomniałeś przed chwilą, że Ministry to jeden z twoich trzech ulubionych zespołów. A pozostałe dwa?
Public Enemy i Kiss.
Na upartego dałoby się znaleźć w waszej twórczości wpływy Public Enemy, ale skąd ten Kiss?
Kiss to nie tylko muzyka, to uosobienie rock'n'rolla w najczystszej postaci! Pierwsze zdjęcie koncertowe, jakie w życiu widziałem, to fotografia wewnątrz albumu “Kiss Alive II” - gigantyczna scena skąpana w ogniu, prawdziwa apokalipsa! Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Od nich nauczyłem się, że najważniejszy jest dobry show, przede wszystkim to się liczy. Oczywiście, zespół musi dobrze grać, ale to na nic, jeśli ludzie nie będą mieli na co popatrzeć.
No, na waszych koncertach publiczność na pewno nie może się nudzić. Jeden z was miał problemy z policją za rzucenie butelki w tłum, z kolei Martin Cock, wasz gitarzysta, strzelał w czasie koncertu. Co prawda w powietrze, ale z ostrej amunicji... Czy to wyreżyserowane elementy waszego show, czy może odbija wam na scenie do tego stopnia, że wszystko może się zdarzyć?
I jedno, i drugie... Oczywiście, że takie rzeczy, jak strzelba czy płonąca flaga, muszą być wymyślone wcześniej, inaczej nie mielibyśmy ich pod ręką. Jednak dla publiczności, która przychodzi na koncert, zawsze jest to spora niespodzianka. Strzelaliśmy na scenie po raz pierwszy w Denver, w stanie Kolorado, co pewnie nie było z naszej strony najmądrzejszym posunięciem. Zapomnieliśmy, że to właśnie w Kolorado, w Littleton, parę lat temu miała miejsce największa szkolna masakra. Przez to wszyscy są tam cholernie przeczuleni na punkcie broni i gdy po koncercie schodziliśmy ze sceny, policja już na nas czekała. Dowiedzieliśmy się, że gdyby padł jeszcze jeden strzał, zgarnęliby nas wszystkich ze sceny i prawdopodobnie odwołali koncert. Zresztą nie trzeba strzelby. W Ameryce równie restrykcyjne przepisy dotyczą efektów pirotechnicznych. Po Ozzfest dowiedzieliśmy się, że jeśli chce się takie rzeczy robić, wcześniej trzeba zapytać. (śmiech) Poza tym jednak na naszym koncercie może zdarzyć się wszystko. Liczę się z tym, że gitarzysta mnie znokautuje, klawiszowiec powali na ziemię, albo że wciągniemy na scenę kogoś z publiczności. Totalny chaos!
To wszystko fajnie, ale wydaje mi się, że stąpacie po bardzo cienkim lodzie. Nie boisz się, że kiedyś sytuacja wymknie się wam spod kontroli?
Wiem o tym. Właśnie skończyliśmy trasę ze Slayerem. Fani tego zespołu są bardzo, hm... agresywni. (śmiech) Fani Slayera przychodzą na koncert, żeby zobaczyć Slayera i w du**e mają to, kto gra przed ich ulubionym zespołem. Nawet gdyby zmartwychwstał Jezus i stanął na scenie, nie zrobiłoby to na nich najmniejszego wrażenia. Przez kilka pierwszych dni próbowaliśmy po prostu grać swoje, ale trudno to robić, gdy widzisz wycelowane w siebie środkowe palce i słyszysz: Wypier***ać! Chcemy Slayera! Dave, nasz gitarzysta, czuł się chyba obrażany i prawie codziennie zeskakiwał ze sceny i walił kogoś z publiczności po pysku. (śmiech) Nie zdziwię się, gdy któregoś dnia zostanie za coś takiego aresztowany i przedwcześnie skończymy trasę. Zresztą już raz trafił za kratki prosto ze sceny. Zwinęli go w New Jersey, kiedy grał na golasa. (śmiech)
To chyba nadgorliwość ze strony organów ścigania. Wątpię, czy wyrządziłby komuś trwałą krzywdę grając bez majtek.
(śmiech) Taka popiep***na jest Ameryka, nic na to nie poradzisz..
A czego możemy spodziewać się z waszej strony na koncercie w Polsce, który zagracie 1 lutego przed Slipknotem?
Jezu, a czego my możemy się po was spodziewać?! (śmiech) Nigdy nie byłem w Polsce. Zanim do was przyjedziemy, muszę zorientować się, na co pozwoli nam wasze prawo, do czego możemy posunąć się na scenie, by nie trafić za kratki. Tak czy inaczej zrobimy to, co potrafimy zrobić najlepiej. Zobaczycie siedem wściekłych zwierząt na scenie i usłyszycie trochę dobrej muzyki. Wszystko się może zdarzyć!
Zanim przejdziemy do rozmowy o waszym oficjalnym debiucie, czyli płycie “The War Of Art”, powiedz mi kilka słów o “Trepanation”.
“Trepanation" to album, który wydaliśmy własnym sumptem w 1998 roku, w nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy. Część materiału nagraliśmy w niewielkim studiu lokalnej szkoły muzycznej, część w profesjonalnym studiu nagraniowym. Niestety, nie mieliśmy zbyt wielu pieniędzy na produkcję, więc jakość dźwięku mogłaby być lepsza. Mimo wszystko jestem dumny z tego materiału, bo dzięki niemu zdobyliśmy lokalny rozgłos. To był pierwszy krok. Zastanawiam się zresztą nad tym, czy mimo gównianego brzmienia i nie najlepszego materiału, nie wydać “Trepanation” ponownie, tym razem oficjalnymi kanałami. Podobną rzecz niedawno zrobił Mudvayne ze swoim pierwszym materiałem, bo okazało się, że na internetowych aukcjach jakieś cwaniaczki sprzedają to za 150 dolarów. Chłopaki z Mudvayne doszli do wniosku, że to nie fair, by ktoś brał taką forsę za płytę, którą sami sobie kiedyś wydali, więc ponownie zmiksowali tamten materiał, zremasterowali, dodali kilka numerów i załatwili spekulantów, bo teraz każdy może sobie kupić to w sklepie za 10 dolców. My chyba zrobimy to samo, bo nie chciałbym, żeby ktoś sprzedawał “Trepanation” za jakieś sumy z kosmosu. Wszystko jednak zależy od tego, czy będzie na to zapotrzebowanie.
Producentem "The War Of Art" był Rick Rubin. Jak oceniłbyś jego wpływ na ostateczne brzmienie albumu?
Wkład Ricka polegał przede wszystkim na pomocy w aranżacjach numerów. Przyszliśmy do studia z gotowym, zaaranżowanym materiałem, ale jego sugestie wiele zmieniły. Co byście powiedzieli chłopaki, jakbyśmy zaraz po pierwszej zwrotce dali połowę następnej, a potem refren, ucięli go w połowie i tę część zastąpili tamtą częścią? - wiesz, rzeczy tego typu. Pokazał nam nasze własne utwory w całkiem odmiennym świetle. Rick ma niesamowite ucho, słyszy więcej niż zwykli ludzie, a poza tym potrafi przewidzieć, jak ludzie będą na dany numer reagować. Przynieśliśmy do studia 27 utworów, ale zanim zaczęliśmy nagrywanie, ich liczba skurczyła się do 21. Rick jest zresztą nie tylko utalentowany, ale również bardzo fajny. Niewielu w życiu spotkałem ludzi równie ciepłych i skromnych.
Słyszałem, że płyta powstawała w dość nietypowym miejscu?
To prawda. Rick zbudował studio w posesji, którą znany magik Harry Houdini wybudował kiedyś dla swojej żony. Ten dom żyje i nie mam pojęcia, jak to wytłumaczyć... (śmiech)
Czołg na okładce, wojna w tytule płyty, amerykańskie flagi płonące na koncertach... coś mi się wydaje, że zadebiutowaliście w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie?
(śmiech) Co najgorsze, my nigdy nie traktowaliśmy tego wszystkiego serio. Nigdy nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z polityką, w ogóle się tym nie interesujemy, a teksty na “The War Of Art” dotyczą wyłącznie przeżyć osobistych. Tak się jednak złożyło, że na okładce zamieściliśmy czołg, na ulotkach reklamowych Wuja Sama z karabinem... i nagle przyszedł 11 września. Gdyby nasza płyta miała ukazać się później, prawdopodobnie zmuszono by nas do zmiany okładki, ale album był już w sklepach. Ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawił jednak, że muszę odpowiadać na takie pytania jak twoje. (śmiech) Amerykańskiej flagi po 11 września jednak już nie paliliśmy. Dzisiaj mogłoby to być inaczej odebrane...
Dziękuję za wywiad.