"Robić coś, co ma sens"

Ryszard Rynkowski obecny jest na polskiej scenie muzycznej "od zawsze" - najpierw występował jako wokalista grupy Vox, a od 1987 roku tworzy na własny rachunek. Jednym z ważniejszych momentów jego kariery był wspólny koncert z Joe Cockerem, który odbył się w grudniu 2001 roku w Warszawie. Kolejny raz obaj wokaliści spotkali się na scenie w lipcu 2002 roku, na stadionie w Szczecinie. Efektem tych występów było zaproszenie do zagrania na nowym albumie Rynkowskiego muzyków sesyjnych współpracujących z Cockerem. Nagrana z nimi w Londynie płyta "Ten typ tak ma" pojawiła się w sklepach pod koniec listopada 2003 roku. Z okazji promocji nowego wydawnictwa, Paweł Amarowicz rozmawiał z Ryszardem Rynkowskim m.in. o tym, jak udało mu się namówić do współpracy tak wyjątkowych gości i wpływie na psychikę młodych ludzi programów typu "Idol".

article cover
INTERIA.PL

Na płycie "Ten typ tak ma" grają znakomici zagraniczni muzycy, współpracownicy Joe Cockera, tacy jak: Deric Dyer, Nick Milo, Jack Bruno oraz Dale Davis, grający z Tiną Turner. Jak udało się panu nawiązać z nimi kontakt? Kto wpadł na ten pomysł?

To jest przede wszystkim wynik dwóch koncertów. Tego pierwszego, który odbył się w grudniu 2001 roku, choć tak naprawdę zadecydował o tym drugi koncert, który zagraliśmy 5 lipca na stadionie Pogoni Szczecin. To był jeden z koncertów, jakie Joe Cocker zagrał w ramach promocji swojej najnowszej płyty. Wtedy ten cały cockerowski zespół, który podczas pierwszego koncertu był zamknięty w tym przepastnym Teatrze Wielkim w swoich garderobach, na stadionie stał za kulisami i bawił się z nami. Ci ludzie - chórek, wspaniała basistka i faceci - przez cały koncert stali i klaskali, pokazywali do nas różne gesty i było wszystko tak jak trzeba.

Później, już po zakończeniu koncertu, rozmawialiśmy i wtedy bąknąłem: "A może nagralibyście ze mną płytę?" A oni odparli, że tak, oczywiście. To był sygnał, że można spróbować. Zaczęło się od kontaktów z tymi, których znaliśmy, to znaczy od europejskiego menedżera Joe Cockera, który nawiązał z tymi muzykami rozmowę, musieliśmy poznać warunki, terminy itd. To wszystko okazało się możliwe, w zasięgu naszych możliwości. Musieliśmy tylko poczekać rok, bo 2003 był dla Joe bardzo dobrym rokiem - odniósł sukces w Europie, ale miał też bardzo dobry rok w Stanach Zjednoczonych. Dopiero we wrześniu skończył trasę, która trwała prawie 4 miesiące. Dał kilkadziesiąt koncertów. No i musieliśmy na tych muzyków czekać do 15 września, aczkolwiek musieliśmy zrobić pewne cięcia, dlatego że płyta została nagrana po polsku, dlatego z wielką przykrością musiałem zrezygnować z pań, które śpiewają...

Żałuję, że tej urokliwej dziewczyny, która grała na basie, też nie mogłem pozyskać, ponieważ miała w tym czasie inne zajęcia. Natomiast cała reszta była do wzięcia i ci ludzie przyjechali.


Czy jest pan zadowolony z efektu tej współpracy? Czy ci muzycy są lepsi od polskich?

Aż takim ekspertem nie jestem. Mogę tylko powiedzieć, co mnie uderzało w tej współpracy. Po pierwsze, ci ludzie oczywiście nie zostali wynajęci, tylko wykonywali swoją pracę za pieniądze. Od pierwszego dnia, kiedy zetknęli się z naszym pilotem, czyli z partiami nut, zaczęli w ten materiał wchodzić i dokładać swoje rzeczy. Czyli przyszło to, czego oczekiwałem i o czym szczerze mówiąc marzyłem, żeby zobaczyć w ich oczach błysk. Ta płyta jest więc zrobiona z ich emocją.

Druga sprawa - ci ludzie wciąż się dowiadują o ten materiał, już go w zasadzie mają, ale chcą dostać oficjalne płyty, dzwonią, ten kontakt jest cały czas utrzymywany. Trzecia sprawa jest już taka czysto techniczna i zawodowa - spędziłem w studio 10 dni, Amerykanie byli siedem dni, my przez 3 dni jeszcze dogrywaliśmy z Anglikami gitary i inne rzeczy. I przez te wszystkie dni, a pracowaliśmy od 9.30 do 21.30, z przerwą na lunch, przez te całe 10 godzin ani razu nie wypili puszki piwa. Pili tylko nieprawdopodobne ilości herbaty i kawy, ponadto ani raz nie zadzwoniła komórka. To jest cała różnica między nimi a naszymi muzykami.

Tak jak mówię, nie mnie oceniać, czy w Polsce ktoś tak zagra na perkusji czy nie, wiem tylko, że perkusiści polscy mówią z wielką atencją o tym, co zrobił Jack Bruno. Znam tylko reakcje ludzi, którym pokazywałem już ten materiał, że kiedy rozlegają się pierwsze dźwięki Derica Dryera na saksofonie, to wszystkie dziewczyny i faceci otwierają gęby, bo rzeczywiście jest to nieprawdopodobne brzmienie. Z tych muzyków, z którymi grałem, jestem dumny, myślę, że popchnęli tę płytę o duży krok do przodu.

Najpierw mogliśmy posłuchać pierwszego singla z płyty, utworu tytułowego "Ten typ tak ma". Czy cała płyta jest utrzymana w podobnym tonie, czy przygotował pan dla słuchaczy jakieś niespodzianki?

Myślę, że przede wszystkim trzeba wysłuchać całą płytę i czekam na dni, kiedy radiostacje przejdą do tzw. działu "płyta tygodnia". Bo wtedy będzie można pokazać całą zawartość, natomiast singel ma jakąś swoją funkcję. Dwie pierwsze, podstawowe, a więc by ludzi zapoznać z tytułem całego albumu, dlatego tytułowa piosenka jako pierwszy singel, no i to, że jest to piosenka z tych, które obliczamy na tzw. hit komercyjny. Natomiast na albumie znajdują się rzeczy o wiele ciekawsze i myślę, że bardziej porażające, bardziej dramatyczne czy atrakcyjne w sensie materiału, aczkolwiek nie tak atrakcyjne w sensie komercyjnym.

Myślę, że można znaleźć sporo rzeczy, które zaskoczą tych, którzy przyzwyczaili się do takich albumów, jak poprzednie moje płyty, np. "Darów losu". Nie ma żadnych rytmów latynoskich, nie mogłem zaproponować ludziom tego, co już było.


Odwołał pan niedawno planowany koncert dla telewizji, w krakowskim Łęgu. Ci się stało?

Odwołaliśmy go, ponieważ występ w Łęgu miał być taką skromną wersją pozostałością tego co planowaliśmy, czyli 4-5 koncertów w największych miejscach w Polsce: "Arena" w Poznaniu, "Hala Ludowa" we Wrocławiu, "Dom Muzyki i Tańca" w Zabrzu itd. To, niestety, w końcu upadło, bo nasze budżety na ten rok już się wyczerpały i nie mieliśmy skąd pozyskać pieniędzy, aby to przedsięwzięcie zrealizować. W związku z tym zrobiono taką tańszą wersją tego projektu, która miała polegać na jednym jedynym koncercie w Łęgu. Bardzo cenię sobie studio w Łęgu, ale wydaje mi się, że tacy wspaniali muzycy są zbyt dobrzy, aby wykorzystywać czas anteny Programu 2, którego już drugi raz nikt nam nie da. Wolę, abyśmy poczekali. Mamy przyrzeczenia sponsorów, że to się zdarzy wczesną wiosną 2004 roku. Cały czas jestem nastawiony, że będzie przynajmniej 4 do 5 koncertów. Wtedy przyjadą, będą tu przynajmniej tydzień, wtedy ostatni koncert odbędzie w Sali Kongresowej, czyli tak jak chcieliśmy od początku, by było.

Czy nie myślał pan o nagraniu angielskiej wersji tej płyty?

To było przede wszystkim pytanie wszystkich muzyków. No tak, ale po co po angielsku? Ja bym bardzo chciał zaistnieć na rynku zachodnim, chciałbym być tak samo wielki jak Joe Cocker (śmiech), ale tego się nie robi w ten sposób, bo za tym stoją nie poszczególni ludzie i nie honoraria. To jest zupełnie co innego, ja nie mam złudzeń, że zrobię jakąkolwiek karierę w tym wieku za granicą. Oczywiście wcale nie wykluczam, że zrobimy dodatkowe nagranie i do całej strony muzycznej nagramy wersję angielską. Tego nigdy nie robiłem, ale może... Trzeba by o tym wspólnie zadecydować.

Natomiast od początku byłem nastawiony, że będzie to płyta polska, dla polskich słuchaczy, ci są dla mnie najważniejsi. Oni istnieją, realnie. Ta angielska wersja mogłaby być nawet lepsza wirtualnie, bo doszłyby osoby, o których myślałem i te brzmienia, ale chcę powiedzieć, że w polskich nagraniach - poza Izą Ziółek, z którą współpracuję na stałe z Andrzejem Krukiem - wspaniale zaistniała Dorota Miśkiewicz, która fantastycznie śpiewa i nagrała cudowne chórki, naprawdę świetne.


Jak wygląda pańska współpraca z Jackiem Cyganem? Czy spotykacie się raz na jakiś czas, Cygan przynosi gotowe teksty, a pan pisze do nich muzykę?

Jest akurat odwrotnie. Natomiast nasza współpraca, która skończyła właśnie 15 lat, to nie tylko współpraca na tle zawodowym, to już jest przyjaźń. Kontakty towarzyskie istnieją bez przerwy, natomiast od czasu do czasu zaczynamy myśleć o nowych projektach, kiedy to, co już zrobiliśmy, zaczyna powoli przemijać. Nie staramy się produkować ponad miarę, ja jestem tym regulatorem jako piosenkarz. Natomiast to koncerty pokazują, czy już trzeba coś zmienić czy nie. W związku z tym ja wyznaczam, że już trzeba zrobić coś nowego i wtedy zaczynamy na ten temat rozmawiać, zaczynamy szukać stylistyki itd. Chyba że zdarza się taka sytuacja, jak z tym albumem, kiedy zwykła rozmowa towarzyska z tymi ludźmi, kazała nam podjąć jakieś działania od innej strony, tzn. musieliśmy wszystko dopasowywać do nich.

To było przedsięwzięcie z innej kategorii. Polską działką była tylko strona wokalna i to, co się wiąże z instrumentami perkusyjnymi. To album z importu. Nagrywany był w Anglii, sekcja dęta w Chicago (ta sama, która grała w "Darach losu"). Materiał zgrywany był w Chicago, przez Amerykanina, więc brzmienie nie jest takie, jak do tej pory robił Rafał [Paczkowski - red.]. Jest bardziej ostre, jest inne, a ja jestem z tej współpracy - wiem, że Rafał również - bardzo zadowolony i dumny.

Jak pan ocenia obecność pana Jacka Cygana w programie "Idol"?

Przede wszystkim niezbyt entuzjastycznie patrzę na ten program, ale z drugiej strony wiem, że się narażam, bo ludzie młodzi powiedzą - tak, tak, stary nie chce dopuścić młodych. Ja tylko się boję, że program pakuje w tych ludzi ogromną porcję nadziei, a później następuje nowy cykl i o tych starych idolach już się nie pamięta. To jest dla mnie dramatyczne, bo jest to jakaś strata w psychice tych młodych ludzi. Generalnie uważam, że idzie to w złym kierunku - zresztą nie tylko ten program, bo w innych telewizjach też są podobne - powodują one, że na pytania dziennikarzy ci młodzi ludzie odpowiadają: "Chcę być sławny". Ja bym wolał, aby mówili: "Jestem tu, bo chcę być artystą". Ale to jest trudniejsze, a sława przyjdzie w naturalny sposób.

Natomiast jeśli chodzi o Jacka, to jest on absolutnie wolnym człowiekiem i myślę, że w tym całym towarzystwie, tym, co nim kieruje - tak samo jak Elę Zapendowską, bo ją znam od wielu lat - jest prawdziwa troska. Raczej starają się w jakiś sposób pomóc, skomentować to, co jest prawdziwe lub nieprawdziwe.


Jest pan jednym z najpopularniejszych polskich wokalistów. Czego jeszcze może chcieć od życia taki gość jak pan?

Bardzo się cieszę, że wytwórnia tak pisze o mnie, ale tak naprawdę to nie jest sport i tego się nie da ani zmierzyć, ani zważyć. Dlatego cieszę się, że istnieję na tym rynku, że do tej pory miałem naprawdę dużą rzeszę fanów i myślę, że ta płyta potwierdzi, czy to się zmieniło czy nie. Natomiast czego ja mogę chcieć? Chciałbym robić coś, co ma sens. I ten kolejny album odpowie na to pytanie.

Jeżeli się okaże, że coś, co robię, już nie ma sensu, to się z tym absolutnie zacznę godzić, bo jestem już na tyle dorosłym i doświadczonym człowiekiem, że wiem, iż ten zawód ma naturalny początek i koniec, dlatego nie będę zajmował tu zbyt długo miejsca. Mam nadzieję, że ten album jeszcze mimo wszystko da mi szansę i jakaś perspektywę na przyszłe lata i może za rok lub dwa zrobię kolejny album, którym też będę mógł się pochwalić.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas