"Przepraszam za Bryana Adamsa"
Kanadyjczyk Devin Townsend dał się poznać światu jako cudowne odkrycie Steve'a Vai'a (album "Sex & Religion"), ale szybko zaczął pracować na własny rachunek. Czy to pod szyldem Strapping Young Lad, The Wildhearts, Zimmer's Hole czy pod własnym nazwiskiem, zawsze proponował muzykę może niezbyt łatwą w odbiorze, ale na pewno wartościową i oryginalną. Klasę Davina potwierdza również jego najnowszy album, zatytułowany "Terria", o którym zgodził się porozmawiać z Jarosławem Szubrychtem.
Co oznacza tytuł twojego najnowszego albumu? Terra to po łacinie Ziemia, a "Terria"?
Po prostu gra słów, która zresztą nawiązuje do łacińskiego określenia Ziemi... O ile pamiętam, jest również takie kobiece imię, ale to akurat nie ma nic wspólnego z moją płytą. Tak naprawdę jednak terria jest po prostu słowem, które pewnego dnia wpadło mi do głowy i po prostu zachwyciło mnie swoim brzmieniem. Nie warto męczyć się poszukiwaniem ukrytego znaczenia, bo go tym razem nie ma.
Muzyka, którą obecnie proponujesz jest wielowarstwowa i wielowątkowa, wymaga od słuchacza wiele wysiłku i cierpliwości. "Terria" nie jest płytą, którą można by się zachwycić po pierwszym przesłuchaniu. Czy to celowe działanie z twojej strony?
Na pewno nie chciałem nagrywać płyty, której ciężko się słucha. Mam jednak nadzieję, że "Terria" może sprawiać kłopoty tylko przy pierwszych kilku przesłuchaniach. To dość dziwna muzyka i trzeba się do niej przyzwyczaić, trzeba zaakceptować brzmienie, przekopać się przez wszystkie warstwy klawiszy i innych instrumentów. Sama struktura utworów jest więc dosyć złożona, ale myślę, że dość przejrzysta produkcja pomaga w jej zrozumieniu i zaakceptowaniu.
Czy pisanie piosenek, po prostu piosenek, to coś złego?
Nie, oczywiście, że nie. Doszedłem jednak do takiego etapu w moim życiu, w którym piosenki mnie nie bawią. Uważam, że każdy artysta ma obowiązek podążać za kierunkiem, który w naturalny sposób wskazują mu jego inspiracje. Tym razem mój umysł zaprowadził mnie w krainę masywnych, przestrzennych gitar i rozbudowanych struktur, ale już następny album będzie typowo powermetalowy. Potem zamierzam nagrać płytę pop złożoną z trwających po trzy minuty piosenek, o wpadających w ucho melodiach i porywających refrenach. "Terria" jednak miała być albumem o całkowicie odmiennym charakterze. To muzyka, która ma zabrać cię w inne miejsce, a potem w jeszcze inne i jeszcze inne... z nadzieją, że zanim płyta się skończy, będziesz smacznie spał.
Czy wspomniałeś przed momentem, że zamierzasz nagrać album powermetalowy? Chcesz zrobić konkurencję Helloween?
Coś w tym stylu, ale moja płyta będzie bardziej poważna i mocniejsza. (śmiech) Zawsze, kiedy nagrywam taki materiał jak "Terria", ludzie myślą, że na starość mięknę. Nieprawda, wciąż kocham metal, ale raz na jakiś czas lubię robić inne rzeczy. Nigdy jednak nie przestałem być fanem Judas Priest, Grim Reaper i WASP. Uwielbiam też nowsze rzeczy, takie jak Morbid Angel, Samael czy Static-X. Wiesz, chcę nagrać płytę o zakutych w stal wojownikach, którzy na swych rumakach jadą na wojnę chcę nagrać coś, przy czym pięść sama unosi się w górę. (śmiech)
Widziałem twój koncert na festiwalu With Full Force w Niemczech i rzeczywiście tak było, pięści same unosiły się w powietrze. Niestety, granie takich koncertów z materiałem, który znalazł się na "Terria" wydaje się niemożliwe...
Niedawno się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że działalność koncertową rozdzielę na dwa niezależne, powołane specjalnie w tym celu, zespoły. Jeden - bardziej ostry, thrashmetalowy - będzie w pewnym senie kontynuacją tego, co robiłem w Strapping Young Lad, choć być może pod inną nazwą. Drugi natomiast będzie grał numery z "Ocean Machine", "Infinity" i "Terria", będzie kapelą typowo progresywną, grającą muzykę od klimatycznego metalu po ambient. Jeżeli chodzi o składy obu zespołów, to nic jeszcze nie wiadomo poza tym, że w obu na perkusji będzie grał Gene Hoglan.
Taki album jak "Terria" trudniej jest nagrać, czy skomponować?
Nagranie jest trudniejsze. Komponowanie w moim przypadku polega na ułożeniu sobie wszystkiego w głowie i wymyśleniu mniej więcej, w jakim kierunku chcę to, co mam rozwinąć... W czasie nagrań okazuje się jednak, że przełożenie myśli na dźwięki zapisane na kawałku plastiku to bardzo trudna sprawa. Od dłuższego czasu sam produkuję swoje płyty i sam najlepiej wiem, ile wysiłku mnie to kosztuje. Zawsze myślę sobie, że gdybym potrafił nagrać i zmiksować płytę w pięć dni, byłoby wspaniale, ale osiem miesięcy później zdaję sobie sprawę, że rzeczywistość znowu mnie przerosła. (śmiech)
Może byłoby łatwiej, gdybyś zaprosił kogoś do współpracy? Podobno kiedy nagrywasz, nie wpuszczasz nikogo do studia?
Nie, to nie jest prawda, często odwiedzają mnie zaprzyjaźnieni muzycy i czasem korzystam z ich pomocy. Jeśli jednak mówimy o produkcji, to dopóki nie będzie mnie stać na wynajęcie kogoś naprawdę świetnego, kogoś z najlepszych, sam będę dbał o brzmienie swoich płyt. Sporo ich już nagrałem i wiele się nauczyłem. Myślę, że jestem w tym coraz lepszy, ale gdybym tylko miał pieniądze, nie wahałbym się, by przeznaczyć ja na wynajęcie kogoś naprawdę dobrego.
Na przykład kogo - Boba Rocka, Briana Eno czy Prince'a?
Cholera, ale zestaw! (śmiech) Najchętniej zaprosiłbym do studia Boba Rocka, Briana Eno i Trenta Reznora - wszystkich naraz! - i nagrałbym trwający 28 minut utwór, który oni by wyprodukowali. A potem zrobiłbym do niego teledysk. (śmiech)
Jak produkuje się nagrania innych wykonawców? Niedawno skończyłeś pracę nad płytą Just Cause, solowego projektu Gene'a Hoglana, lada dzień zabierzesz się za Soilwork...
Bardzo to lubię. Produkowanie cudzych płyt to przykładanie ręki do tego, że dobrze brzmi coś, z czym nie ma się tak naprawdę nic wspólnego. Najtrudniejsza robota, czyli skomponowanie materiału, została odwalona, a mimo to masz ciągle wpływ na muzykę, na to czy coś zabrzmi fajnie, czy nie. Poza tym podczas takich sesji zawsze wiele się uczę i podpatruję patenty, które potem wykorzystuję na własnych płytach.
Czy dzięki temu, że sam jesteś muzykiem, jako producent jesteś dla zespołów bardziej wyrozumiały?
Dzięki temu, że sam gram, mam większy szacunek dla innych muzyków i ich pracy. Staram się nie wpływać zbytnio na ostateczny kształt ich płyt, bo wiem, co czuję, kiedy producenci dopieprzali się nadmiernie do mojej muzyki - Stary, ten numer jest wadliwie skonstruowany! W tej piosence powinno być inne zakończenie! Nie możesz dać tego utworu przed tym! Sesja z takimi producentami to prawdziwe piekło, więc jeśli zespół, którego płytę produkuję chce poznać moją opinię, to mu ją przedstawiam, ale daleki jestem od narzucania się z czymkolwiek. Gdybym zresztą zbyt nachalnie forsował swoje zdanie, pozbawiłbym kapelę ich prawdziwego brzmienia i wszystko, co produkowałbym, brzmiałoby jak płyty Devina Townsenda. Ale nie oszukujmy się, największą moją zaletą jako producenta jest to, że jestem tani. (śmiech)
Powiedz coś więcej o Just Cause? Bardzo jestem ciekaw, jaka muzyka znajdzie się na solowym debiucie Hoglana.
Just Cause to zespół Gene'a i paru kolesi z okolic Vancouver. Bardzo brutalne, konkretne granie! Za sesję zapłacili mi 300 dolarów. (śmiech) Wiesz, nie jestem zbytnio zadowolony z brzmienia tego materiału, bo w studiu było zbyt dużo ludzi i każdy miał inne pomysły, które na siłę próbował zrealizować.
W jednym z wywiadów powiedziałeś kiedyś: "Różnica pomiędzy mną, a innymi kompozytorami polega na tym, że ja nie wiem, co robię". Czy to oznacza improwizację?
Bardzo wiele improwizacji! Wiem, co robię w takim sensie, że wiem jaki motyw nastąpi po tym, który gram teraz i wiem, co do danego utworu pasuje, a z czego powinienem zrezygnować. Nie wiem jednak, jak nazwać to, co robię, brakuje mi technicznego przygotowania. Czasami zaglądają do mnie kształceni muzycy i coś mi tam fachowo tłumaczą, albo analizują moją muzykę, a ja robię wielkie oczy, bo ich w ogóle nie rozumiem.
Wróćmy na chwilę do improwizacji, która w ostatnich latach jest zdecydowanie w odwrocie. Muzycy, czy to w studiu, czy na scenie, liczą każdą nutkę, żeby tylko czegoś nie zagrać inaczej, żeby nie dać się ponieść emocjom...
Ja sam bardzo dużo improwizuję, czego "Terria" jest świetnym przykładem. Większość solówek na gitarze nagrałem za pierwszym, bądź drugim przyłożeniem. Kiedyś bardzo denerwowałem się w trakcie sesji i panikowałem, kiedy tylko ześliznął mi się palec. W końcu doszedłem do wniosku, że pieprzę to i zostawiam wszystkie pomyłki, nie zważając na to, czy ktoś będzie kręcił nosem. I nagle zacząłem grać lepiej! Okazało się, że muzyka zabrzmiała lepiej w momencie, kiedy przestałem się sprężać, by wszystko brzmiało doskonale... Czasem jest tak, że gram sobie z kumplami, improwizujemy sobie na luzie i nagle coś zaczyna się wykluwać, pojawia się jakiś rewelacyjny pomysł. Szybko więc rozstawiam mikrofony, włączam nagrywanie... i okazuje się, że klimat gdzieś uciekł, że nie potrafimy go odtworzyć. Mam jednak radę dla wszystkich muzyków - jeśli przyszedł wam do głowy jeden fajny pomysł, to szanse na to, że będzie milion następnych są naprawdę bardzo duże. Nie przejmujcie się więc tym, że nie zdążyliście go nagrać, nie zdążyliście zapisać. Po prostu grajcie i czekajcie na następne. Ten rodzaj myślenia o muzyce prowadzi do poczucia wolności, a poczucie wolności pozwala na improwizowanie bez ograniczeń.
Jeden z utworów z nowej płyty nosi nazwę "Canada", tatuaż tej samej treści zdobi twoją nogę. Jesteś patriotą?
Raczej tak. Kanada to wyjątkowo piękny kraj, w którym w dodatku można spotkać naprawdę miłych ludzi...
Jak ci się podobał hymn "Blame Canada" z kinowej wersji "South Park"?
(śmiech) Super, to najlepszy moment filmu! Uważam jednak, że powinno się nas winić również o wiele innych rzeczy, niż te, które wymieniono w filmie.
A przeprosiłbyś świat za Bryana Adamsa?
Ja?! Jako Kanadyjczyk? Będę przepraszał za niego do końca życia... (śmiech)
W utworze "Earth Day" wypowiadasz zdanie, które brzmi Muzyka to tylko rozrywka, moi mili. Naprawdę tak uważasz?
Oczywiście, że nie. Dla mnie muzyka nie jest jedynie rozrywką, dla mnie to sposób na życie. To zdanie ma bardzo sarkastyczną wymowę i wymierzone jest w tych, którzy traktują nagrywanie płyt, wyłącznie jako źródło stałego dochodu, a wytwórnie jako zwykły zakład pracy. Zresztą polityka wytwórni płytowych sprzyja takiemu stanowi rzeczy, bo jedyne ich zajęcie polega na liczeniu pieniędzy. Nie mówię teraz o Inside Out, to jeden z wyjątków...
Wyjątek czy nie, bardzo zaskoczył mnie fakt, że podpisałeś kontrakt z tą niemiecką firmą. Przecież po to powołałeś jakiś czas temu Hevy Devy Records, by trzymać się jak najdalej od firm płytowych, prawda?
No tak, mówiłem w wywiadach, że unikamy wytwórni płytowych jak ognia, bo tak naprawdę nikt nie chciał ze mną podpisać kontraktu. (śmiech) Gdybym się publicznie przyznał, wszyscy uznaliby, że nie jestem wart uwagi, więc dorobiłem do tego ideologię i powołałem do życia Hevy Devy.
Czy jednak Inside Out to odpowiednie miejsce dla was? Firma, która inwestuje głównie w regresywny progresywny rock, w klony Rush i Marillion?
W Inside Out pracują naprawdę fajni ludzie, a w związku z tym, że właśnie złożyłem ten progresywny zespół, czuję się tam jak najbardziej na miejscu. Oczywiście, ja rozumiem muzykę progresywną nieco inaczej niż większość zespołów nagrywających dla Inside Out. Oni grają progresywnego rocka z lat 70., ja gram progresywnego rocka z roku 2001.
Dziennikarze chętnie określają cię mianem geniusza, muzycznego wizjonera - dobrze czujesz się w tej roli?
Nie. Jestem po prostu dobrym muzykiem, który robi swoje i jest z tego dumny. Niektórym geniusze mylą się z ludźmi z dużą głową. (śmiech) Dla mnie geniusz to taki facet jak Leonardo DaVinci, który jest jednocześnie wynalazcą, pisarzem, muzykiem, lekarzem, malarzem, krótko mówiąc - człowiekiem renesansu. Geniusz to ktoś, kto wyprzedza ludzkość, kogo myśl sięga daleko poza myśli współczesnych. Mnie tymczasem interesuje wyłącznie muzyka i w większości innych dziedzin prezentuję poziom kompletnego idioty.
Dziękuję za rozmowę.