"Popularność anty-idola"
Zespół T. Love jest jednym z fenomenów polskiej muzyki rockowej. Swą karierę zaczynał jeszcze w połowie lat 80. i od tamtego czasu niezmiennie utrzymuje wysoką popularność. Kolejne płyty grupy znajdują tysiące nabywców, a co ważne, kolejne pokolenia odkrywają T. Love. O fenomenie T. Love, hip hopie, przebojach, Internecie i najbliższych planach z Muńkiem Staszczykiem, wokalistą i frontmanem grupy, przy okazji niedawnego koncertu na Inwazji Mocy 2000, rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Powiedz na czym polega fenomen T.LOVE. Przecież jesteś anty-idolem?
Myślę, że nie jesteśmy zespołem masowym, ale na pewno w jakiś sposób popularnym. Mamy ludzi, którzy nas słuchają i myślę, że jest to przedział wiekowy od 15 do 40 lat, co jest bardzo fajne. Miksuje się sytuacja młodzieżowa z tą deczko starszą. Myślę, że polega to na tym, że nasz zespół gra tak długo. Zaczęliśmy w latach 80. i byliśmy w miarę konsekwentni, robiliśmy swoje. Największym sukcesem nie jest wygrywanie nagród. Sprzedaż płyt jest OK., to jest ważne, natomiast najważniejszy jest odbiór przez ludzi. Mogę tylko im podziękować. Jestem w tym zespole od 18 lat i myślę, że głównym powodem pozytywnego odbioru naszej działalności jest konsekwencja bycia naturalnym. Oczywiście, zaczynaliśmy z punktu bardzo socjologicznego, podobnie jak wiele innych zespołów, takich jak Armia, Kult, czy Dezerter. Bodźcem do grania była dla nas muzyka punkowa, która odgrywała wówczas mniej więcej taką rolę jak dzisiaj hip-hop, bo na samym początku nie chodziło nawet o muzykę, ale o to, żeby wypowiedzieć się na jakieś tematy. Do dzisiaj jest tak, że chociaż jesteśmy zespołem występującym oficjalnie na rynku, nie jesteśmy kompletnie plastikową grupą.
Dlaczego zrezygnowałeś z publicystyki w tekstach i jeżeli już wypowiadasz się na tematy polityczne i społeczne, to w sposób tak ogólny, jak na przykład w utworze “Jest super”?
Publicystyka to wielka pułapka. Rządy się zmieniają, partie się zmieniają. Zaśpiewasz piosenkę na temat obecnego rządu, czy Kościoła, padną nazwiska, a już za chwilę będzie to nieaktualne. Myślę, że Kazik Staszewski robi to bardzo dobrze, jest taką dyżurną gazetą. T. Love jednak szukał zawsze bardziej uniwersalnego ujęcia tych tematów. Niektórzy ludzie mają nam to za złe, są tacy, którzy lubią bardzo dosadnie o wszystkim usłyszeć. Nasze teksty były bardzo przepojone polityką w latach 80., bo życie było w wielkim stopniu uwikłane w politykę. Dzisiaj natomiast jest wiele uniwersalnych rzeczy o których chciałbym powiedzieć, ale są to generalnie teksty polskie, osadzone w realiach tego kraju. “Jest super” jest tekstem w stu procentach ironicznym i chodziło nam o zaśpiewanie piosenki, która byłaby aktualna również za 20 lat. Generalnie każdy rząd leci w ch**a w jakiś sposób i ludzie są niezadowoleni. Chodziło mi o uchwycenie relacji pomiędzy rządzonymi i rządzącymi. Zawsze starałem się pisać o tym, co z boku obserwowałem. W tej chwili nie interesuje mnie specjalnie sytuacja polityczna. Oczywiście, żyję w tym kraju i głosuję na jakąś partię, ale nie będę o tym śpiewał, bo myślę, że jest wiele ciekawszych tematów. W każdym razie T. Love to zespół bardzo polski. Graliśmy w kilku krajach na świecie i nawet kiedy ludzie pytali się, o czym śpiewamy, trudno było przetłumaczyć nasze teksty tak, żeby były zrozumiałe. Jesteśmy zbyt mocno osadzeni tutaj i może to również ludziom się podoba.
Wspomniałeś wcześniej o muzyce hiphopowej. Czy interesujesz się muzycznymi nowinkami?
Słucham muzyki bardzo długo. Jestem muzykiem i fanem muzyki i uważam, że teraz jest moment przełomowy w historii muzyki popularnej, następuje w niej całkowite przewartościowanie. Żyjemy w czasach zupełnie multimedialnych i tylko komunikaty się liczą. Rock’n’roll spod znaku the Rolling Stones odchodzi do lamusa, w stronę muzycznej klasyki, a my jesteśmy też z tej gałęzi. Hip-hop muzycznie mnie nie kręci, ale jest wiele zespołów, które śpiewają o rzeczach dotyczących dzisiejszych nastolatków i jest to zaje***cie prawdziwe. Zespoły typu Kaliber 44 czy Molesta są OK., bo mówią prawdę, nawet jeśli jest to negatywna strona podwórka. Właśnie to w hiphopie mi się podoba. Myślę jednak, że T. Love nie będzie się zmieniał. Nie możemy być zespołem typu the Prodigy, czy Kraftwerk, bo jesteśmy zespołem gitarowym, ale jako fan muzyki interesuję się nowinkami. Uważam natomiast, że nastąpił jakiś kryzys obyczajowy i muzyka rockowa nie ma większego znaczenia poza zabawą, nie ma już aspiracji do zmieniania świata. Nie jestem z tego powodu zgorzkniały, bo po prostu świat idzie do przodu. Nie lubię jednak głupiej rozrywki. Moim ponadczasowym idolem jest Bob Marley, bo śpiewał świetne piosenki, równie dobre jak the Beatles, które możesz zanucić i zatańczyć, a jednocześnie przemycał ważne treści. W sposób łagodny śpiewał rzeczy ostre. Dlatego w T. Love sięgamy często do reggae, do rzeczy, które są takie źródłowe, nie gramy tylko rocka. Plusem tego zespołu jest to, że nigdy nie zamykaliśmy się w jednym stylu.
Istnieje wiele grup, które utrzymują się na scenie tak długo jak T.Love, ale trudno mi wymienić inny polski zespół, który miałby przynajmniej jeden duży hit na każdej płycie. Jak to się robi?
Myślimy o piosenkach, o dobrych kompozycjach. Korzystamy z bazy piosenek z lat 60., takich które mają refren, zwrotkę – to jest święte prawo dobrze rozumianej muzyki pop, bo przecież jesteśmy częścią szeroko rozumianej pop kultury. Oczywiście w Polsce przez pop rozumie się gazety dla dzieci i boysbandy, ale dla mnie pop to również U2, the Rolling Stones, czy Eric Clapton. My robimy płytę całościowo, ale zawsze myślimy o piosence, która mogłaby być OK. dla radia. Myślimy o takiej piosence, którą każdy zagra na gitarze i zaśpiewa przy ognisku, albo w chacie. Z takiej bazy wyszedł ten zespół i nie ma się czego wstydzić. To co powiedziałeś jest komplementem i dziękuję za niego.
Czy w takim razie nigdy nie szkoda wam jakiegoś fajnego numeru z ważnym tekstem, który przepada w mediach, bo popularność zdobywa piosenka łatwiejsza, bardziej przystępna?
Każda płyta to zestaw 12 piosenek i nie mam z tego powodu dołu, bo mamy swoją publiczność i te piosenki, o których mówisz są ważne dla naszych fanów, którzy bardzo dobrze znają całe płyty. Oprócz tego są oczywiście tak zwane hity koncertowe, utwory bardziej masowe. Nie staramy się jednak pisać piosenek, myśląc o szczytach list przebojów, bo to tak naprawdę weryfikują ludzie. Czasami przebojem zostaje utwór o którym nigdy nie pomyślałbyś w ten sposób. W związku z tym, że gramy tak długo, mamy dystans do tego wszystkiego, a dystans powoduje, że – mówiąc w gwarze młodzieżowej – jesteś bardziej cool.
Co myślisz o takich koncertach jak Inwazja Mocy? Wielu ludzi znalazło się tutaj najzupełniej przypadkowo, a mimo to bawią się pod sceną w najlepsze.
To jest dobra weryfikacja dla takiego zespołu jak T.Love. Gra się taki zestaw piosenek, który można określić mianem “best of” i można sprawdzić, czy potrafi się tych przypadkowych ludzi ruszyć. Najlepiej się jednak czuję tak naprawdę w klubach, czasami taka scena jest dla mnie za duża, bo wolę widzieć ludzi z bliska. Szczerze mówiąc wolę koncerty normalne, biletowane, gdzie ludzie kupują bilet na zespół T.Love.
Jakie wyniosłeś wrażenia z tegorocznego rozdania Fryderyków? Czy te nagrody są potrzebne?
Z jednej strony jest to sytuacja wytwarzana przez przemysł fonograficzny, wytwórnie płytowe, które musiały zrobić coś takiego jak budowanie rynku. Z drugiej strony, zrobiło się dużo dobrych rzeczy, bo przy okazji Fryderyków pojawiły się pierwsze hasła na temat piractwa, które uświadomiły ludzi. Generalnie mam do wszystkich rankingów duży dystans. Nie jestem gościem, który nie odbierałby takiej nagrody, ale nie ma ona dla nas wyjątkowej wartości. W tej chwili Fryderyki to rzeczywiście trochę bal na Titanicu, jak napisała jedna z gazet. Rynek muzyczny z różnych względów upada. Sytuacja młodych ludzi bardzo się zmieniła – mają dzisiaj Playstation, Internet, więc muzyka rockowa została nieco zepchnięta na margines. Fryderyki mogą więc być czymś pozytywnym, świętem muzyki. Inną sprawą jest polityka dużych wytwórni, które nie szukają nowych, ciekawych zespołów, a te przecież istnieją. Wiem o tym na pewno, bo często na koncertach dostaję od ludzi różne nagrania, które nie ujrzą nigdy światła dziennego. Wiesz czego brakuje? Dużego festiwalu, jakim kiedyś był Jarocin, który wyłaniałby w sposób naturalny ciekawe bandy. Fryderyki tego nie załatwią, bo Fryderyki to lansowanie swojej stajni.
Jesteś z wykształcenia polonistą, pracę magisterską obroniłeś z własnych tekstów – to wiedzą niemal wszyscy. Ja chciałbym wiedzieć, o czym pisałbyś pracę, gdyby nie zezwolono ci na analizowanie własnych utworów?
Mogę tylko podziękować Bogu, czy opatrzności, że tak się stało, bo nie wiem, co bym zrobił... Tak się stało, że moje życie związało się z muzyką, czyli z tym, co naprawdę kocham i mogę żyć z muzyki, co jest naprawdę świetne. Od wielu lat mam swój zespół, którego ludzie słuchają i nie mogę narzekać, bo byłoby to grzechem. Nie chcę jednak doprowadzić do sytuacji, kiedy na scenie będę śmiesznym starszym panem, nie chcę dojść do momentu, w którym muzykę zacząłbym traktować tylko jako zarobek na życie i łapałbym chałtury. Życie jest brutalne, ale wyjść do telewizji i powiedzieć ‘Słuchajcie, ale ja muszę grać, bo ja mam rodzinę’ – to jest straszne. Patrzę na los wielu muzyków i widzę, że być chałturnikiem takim na maksa, to jest bardzo smutne. Kiedyś może mógłbym być dziennikarzem muzycznym, bo wiem cokolwiek o muzyce, ale wolę śpiewać na scenie w T.Love.
Korzystasz z Internetu?
Myślę, że mój dziesięcioletni syn lepiej się zna na komputerze. Ja jestem bardzo staroświecki. Z Internetu korzystam wtedy, kiedy chcę wyjechać gdzieś na wakacje, ale generalnie jestem bardzo słaby w tych wynalazkach. Udzielałem jednak mnóstwa wywiadów przez Internet i jest to bardzo nowa forma, która na początku mnie nieco śmieszyła, bo gadasz z kimś, kogo nie widzisz. Myślę, że Internet może nieść tyle dobrego, co i złego. Z jednej strony jest to świetne, że możesz porozumieć się bez przeszkód z człowiekiem z Japonii, czy z Afryki. Nawet mam koleżankę, która złapała narzeczonego z Internetu i są naprawdę świetną parą. On mieszka w Kalifornii, ona w Warszawie i to jest naprawdę niezły odjazd. Uważam jednak, że Internet to strasznie mocny drag. Może nie tak szkodliwy fizycznie jak dragi twarde, czy alkohol, ale jest to bardzo wciągająca zabawka dla ludzi nieśmiałych.
Co myślisz o nagłej eksplozji muzyki latynoskiej we wszelkich formach – od Enrique Iglesiasa po Buena Vista Social Club?
Myślę, że świat jest zmęczony skalą rock’n’rollową i ludzie szukają energii w muzyce folk. Teraz na topie są Latynosi, ale może za chwile będą polscy górale, może z chwilę będą Chińczycy. Muzyka ludowa na każdej szerokości świata niesie ze sobą bardzo naturalne wibracje. Jestem fanem muzyki folk, stąd gram w zespole Szwagierkolaska, bo tam są te wibracje, których nie ma w T.Love. Zresztą reggae też jest muzyką folk. Natomiast śmieszy mnie trochę panująca teraz w Polsce chłopomania i popularność zespołów grających muzykę “łoj-di-ri-di”. Nie chcę ich obrażać, ale śmieszy mnie to, gdy patrzę na programy telewizyjne, ale na przykład fenomen Bregovica jest niesamowity. Ja jednak wolę i zawsze wolałem folk miejski – Dylana, Grzesiuka. Wracając do Buena Vista Social Club, film Wima Wendersa zrobił na mnie niesamowite wrażenie i uważam, że rock’n’roll to przy tym mały pikuś, the Rolling Stones to są po prostu dzieciaki.
Najbliższe plany T.Love?
Do końca lipca gramy koncerty, w sierpniu każdy jedzie na wakacje, a od września myślimy o kompletowaniu materiału na nową płytę. Chcemy ją nagrać w kwietniu 2001. Będziemy ją nagrywać ją w Polsce, a zmiksujemy prawdopodobnie w Anglii. Chcemy ponownie pracować z Neilem Simonsem, tym samym człowiekiem, który zrobił z nami płytę “Anty-Idol”, bo było bardzo fajnie. Nic jednak jeszcze nie mogę powiedzieć na temat muzyki i tekstów, wszystko wyjaśni się po wakacjach.
Dziękuję za wywiad.