"Pierwszy i ostatni raz"
W przeddzień występu na festiwalu Wacken Open Air z Angrym Andersonem rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Do jakiego stopnia Rose Tattoo miało wpływ na Guns N’ Roses?
Kiedy widziałem tych gości po raz pierwszy, a było to podczas naszej trasy po Stanach z Aerosmith, mieli na sobie makijaż i jakieś damskie fatałaszki. Kiedy widziałem ich po raz drugi, wyglądali jak Rose Tattoo. (śmiech) Mówiąc serio, myślę, że nawet, gdyby nie było na świecie Rose Tattoo, ci chłopcy osiągnęliby sukces. Byli bardzo utalentowani, bardzo ambitni i nastawieni na wielką karierę. To musiało się stać, nawet gdyby nie usłyszeli nigdy o nas.
Jakie to uczucie, zostać ponownie wynalezionym przez własnych fanów. W Stanach coś takiego spotkało was właśnie ze strony Guns N’ Roses, w Niemczech na trasę zaprosiła was niezwykle popularna grupa Boshe Onkels.
To bardzo podniecające, szczególnie, że dzięki nim mamy do dzisiaj robotę przynajmniej kilka tygodni w roku. (śmiech) Takie przypadki udowadniają, że dobra muzyka może przezwyciężyć przestrzeń i czas. Tak naprawdę ludzie nie będą pamiętać cię ze względu na to, jak wyglądałeś, ani na to, co robiłeś, ale wyłącznie ze względu na muzykę którą grałeś. Jeżeli nie jest dobra - daj sobie spokój.
Do jakiego stopnia pomogła wam międzynarodowa kariera AC/DC?
Zabawne, ale najbardziej pomocne ze strony AC/DC okazało się to, że perkusista, który grał ze mną w grupie Buster Brown odszedł od nas, żeby z nimi grać. Byliśmy jednak przyjaciółmi od wielu lat i wciąż przychodził na nasze koncerty, na długo przed tym, jak którykolwiek z zespołów zdobył publiczność poza Australią. Byliśmy jedną wielką ekipą, często Bon Scott i Angus Young wpadali na scenę i dawliśmy czadu razem. W końcu, po rekomendacji Bona George Young i Harry Vanda zaproponowali nam kontrakt. Podpisałem bez wahania i tak ukazał się nasz pierwszy singel „Bad Boy For Love”.
Czy łatwo jest zrobić międzynarodową karierę zespołowi z Australii? Oprócz AC/DC i was przychodzi mi do głowy jeszcze najwyżej INXS, Midnight Oil, Nick Cave...
Problem Australii to problem bardzo specyficznego rynku muzycznego w naszym kraju i stosunków, które na nim panują. Kiedy w końcu udało nam się ruszyć na podbój Europy i Wielkiej Brytanii, wróciliśmy do Australii jako triumfatorzy. Dwa lata później pojechaliśmy na naszą pierwszą trasę po Stanach Zjednoczonych i po powrocie znowu traktowano nas jak wielkie gwiazdy. Ale wiem, że gdybyśmy nie zaistnieli w Europie i w Ameryce, nikt w naszej ojczyźnie nie zwróciłby na nas uwagi. Być może wiązało się to z faktem, że na początku na nasze koncerty w Australii przychodziła bardzo ekstremalna publiczność - albo dzieciaki z ulicy, punki, skinheadzi, albo żołnierze. Przez to nie wpuszczono nas do wielu klubów, promotorzy nie chcieli zapraszać Rose Tattoo, na festiwale, na których powinniśmy grać, bo bali się nasi fani wywołają jakieś zamieszki. Mi również wiele lat zajęło zrozumienie, że tak naprawdę ta radykalna młodzież kocha rock’n’rolla, bo właśnie w tej muzyce znajduje ujście dla swojej agresji, dla gniewu i smutku. Szkoda tylko, że zbyt często objawiali to rozbijaniem koncertów, rzucaniem butelek na scenę - to nie było zbyt dobre.
Ty również nie byłeś aniołkiem. Czasem zachowywałeś się na scenie tak dziko, wkładałeś w występ tyle energii, że traciłeś przytomność.
Nie mnie to oceniać, bo tak naprawdę nigdy nad tym nie panowałem. Jestem takim samym fanem Rose Tattoo, jak inni. Uważam ludzi, którzy grają ze mną w zespole za jednych z najlepszych w tym fachu na świecie. Nikt tak nie potrafi grać rock’n’rolla! Jeżeli więc nie dziwi cię widok ludzi szalejących pod sceną, to nie dziw się, że to samo dzieje się ze mną. Tak działa ta muzyka, taka jest potrzeba chwili. Jim Morrison powtarzał, chociaż chyba nie on to wymyślił, że kiedy wchodzisz na scenę z rock’n’rollową kapelą, powinien to być twój pierwszy i ostatni raz w życiu. Każdy występ musi być tak dobry, jakby miał być tym pierwszym i ostatnim zarazem... bo rzeczywiście może się nim okazać. Możesz tego nie przeżyć. To brzmi podniośle, ale przecież takie właśnie jest życie. Jeżeli nie żyjesz dniem dzisiejszym, wszystkimi zmysłami, to nie żyjesz w ogóle. Marnujesz życie.
Czy historia opowiedziana w jednym z waszych najsłynniejszych utworów „The Butcher And Fast Eddie” jest prawdziwa?
Tak, jak najbardziej. W tej chwili tytułowy Rzeźnik przebywa w więzieniu i dawno jest już dorosły. Natomiast ta historia dotyczy wielkich wojen gangów, które miały miejsce w Australii pod koniec lat 60. Nie znałem osobiście Rzeźnika, ale mieliśmy wspólnych kumpli. Mieszkaliśmy w bardzo ostrej, przemysłowej dzielnicy, w południowych przedmieściach Melbourne, a na północ chodziliśmy na imprezy. Wtedy rozpoczęły się te wojny uliczne i o tym opowiada „The Butcher And Fast Eddie”. Chociaż Eddie tak naprawdę miał inaczej na imię. Swoją drogą, wiele lat później Rzeźnik trafił do więzienia i tam uzależnił się od heroiny. Po wyjściu został dealerem, wmieszał się w jakieś gangsterskie sprawy, w strzelaninę w której zginęli jacyś ludzie. Potem aresztował go jakiś tajniak i wlepili mu 20 lat więzienia.
Jak wspominasz swoją przygodę z aktorstwem?
(śmiech) Ja i aktorstwo? Stary, to jest oksymoron!
No dobrze, ale przecież grałeś w „Mad Max III”, byłeś Herodem w „Jesus Christ Superstar”, byłeś Leninem w musicalu „Rasputin”...
Tak, tak... i za każdym razem bawiłem się świetnie. Zawsze uwielbiałem teatr i wiele charakterystycznych dla niego elementów odnajdziesz w koncertach Rose Tattoo. Nawet słabe zespoły rock’n’rollowe mają w sobie wiele z teatru, dlatego od występów z Rose Tattoo do sceny teatralnej nie miałem daleko. Zresztą zamierzam jeszcze wystąpić w kilku filmach, ale to będą całkowicie niezależne produkcje, więc czekam, aż ich autorzy zbiorą fundusze. Cieszę się tylko, że nie dałem się skusić telewizji. Uważam, że telewizja zanieczyszcza umysł i niszczy duszę.
A jednak prowadziłeś program w australijskiej telewizji. O ile mi wiadomo, związany był z twoją działalnością społeczną?
Rose Tattoo było zawsze zespołem, który reprezentował jednostki trudne, nieprzystosowane, często o dość radykalnych poglądach. Kiedyś pytano mnie, dlaczego w żadnym z utworów nie przedstawiam żeńskiego punktu widzenia. Kurde, jak miałbym to zrobić, przecież jestem facetem?! Mogę pisać jedynie o tym, co czują faceci, znam tylko męski perspektywę. Poza tym, utwory Rose Tattoo zawsze traktowały o kimś, kto nie potrafił znaleźć sobie miejsca, był w jakiś sposób nieprzystosowany. Kiedy więc zespół zawiesił działalność, szybko trafiłem do telewizyjnego programu „Channel 9 Midday Show”, nadawanego w ciągu dnia, w którym zajmowałem się trudną młodzieżą, dzieciakami uzależnionymi od narkotyków i alkoholu. To duża odpowiedzialność, ale szło mi nieźle, z wiadomych względów miałem z nimi dobry kontakt. Dzięki temu programowi utworzyliśmy fundację i udało nam się zebrać miliony dolarów, które trafiły do bezdomnych dzieci, leczących się narkomanów, inwalidów i wszystkich, którzy tych pieniędzy potrzebowali. Mimo wszystko twierdzę, że telewizja to bardzo niemoralny przemysł. Jeżeli chcesz zrobić w nim karierę, musisz przestrzegać jego zasad.
Właściwie wszyscy członkowie Rose Tattoo mają jakieś swoje projekty. Nie wolelibyście zebrać tych pomysłów i zastosować ich w muzyce macierzystego zespołu?
Nie, bo to są jednak inne rzeczy. Rob dużo eksperymentuje, ostatnio nagrał album z muzyką country. Pete również ma swoje uboczne projekty, jak chociażby Hate Ball, którego płyta niedawno się ukazała. Ja również niedaleki byłem od nagrania płyty z Robem, niestety wypadły mi inne sprawy. Materiał który przygotowaliśmy bardziej przypominał jednak Johna Mellencampa, niż Rose Tattoo, więc jak widzisz, są to dwa różne światy. Żałuję, że moja solowa płyta „Blood From Stone”, która jest dość ciężka, wydana została w tamtym roku w Stanach jako album Rose Tattoo. Przecież muzyka Rose Tattoo jest dużo słodsza, ma w sobie więcej rock’n’rolla i bluesa.
Podobnie było z „Beats From A Single Drum” z 1986 roku, która w Europie była solową płytą Angry Andersona, a na terytorium Stanów Zjednoczonych kolejnym albumem Rose Tattoo?
Niestety, reprezentująca mnie w Stanach wytwórnia niezbyt we mnie wierzyła... Na tym polega cały problem współpracy z wytwórniami płytowymi, że mają zbyt wielką moc. Czasem jej nadużywają, tak jak i w tym przypadku. Nie powinni byli wydawać tej płyty pod szyldem Rose Tattoo.
Kiedy usłyszymy jakieś nowe nagrania Rose Tattoo?
Być może już niedługo, przymierzamy się do tego. Wytwórnia jednak stwierdziła, że wolałaby najpierw wydać album koncertowy. Czemu nie? Nie nagraliśmy do tej pory płyty koncertowej. To znaczy nagraliśmy, nawet dwie, ale żadna nie ujrzała światła dziennego. Wciąż mamy te taśmy i świetnie się ich słucha, ale niektóre rzeczy są źle nagrane. Trzeba byłoby więc poprawić to lub tamto, nagrać od nowa niektóre partie wokalne, ale wtedy nie byłby to już materiał koncertowy. Dlatego nagramy dzisiejszy koncert i zobaczymy, czy da się z tego zrobić płytę.
Co sądzisz o porównywaniu twojego śpiewu do Roda Stewarta?
Porównują nas? Czuję się zaszczycony, bo uważam Roda za jednego z najwspanialszych wokalistów i tekściarzy rock’n’rollowych. Sam chciałbym napisać takie utwory jak „Maggie May” i „Every Picture Tells A Story”.
Dziękuję z wywiad.