"Natchnienie przychodzi w środku nocy"

Irlandzka grupa the Cranberries od wielu lat cieszy się sporą popularnością na niemal całym świecie. W drugiej połowie lat 90. udało się jej pokonać spory kryzys, spowodowany głównie przemęczeniem, i w zeszłym roku powróciła po dłuższej przerwie albumem „Bury The Hatchet”. Wkrótce zespół przyjedzie na jeden koncert do Polski, a tymczasem w sklepach ukazał się podwójny album „Bury The Hatchet – The Complete Sessions”, zawierający niepublikowane nagrania oraz utwory koncertowe. Z tej okazji z wokalistką Dolores O’Riordan rozmawiała Katarzyna Lis (RMF FM), która pytała o sprawy z przeszłości i przyszłości the Cranberries.

article cover
INTERIA.PL

Co spowodowało, że zostałaś wokalistką?

Byłam wtedy chyba pięcioletnim dzieckiem, kiedy postanowiłam, że to akurat będę chciała robić, kiedy dorosnę. Musiałam mieć wtedy jakieś 4, 5 lat. Zdecydowałam się na to bardzo wcześnie. Ale tak naprawdę było to całkowicie naturalne, bo miałam całkiem dobry głos i bardzo lubiłam śpiewać. Mogę też powiedzieć, że wszystkim podobał się mój śpiew, wyglądali na bardzo zadowolonych, przez cały czas mnie prosili: „Śpiewaj Dolores, śpiewaj”. Tak więc śpiewałam już jako naprawdę mała dziewczynka.

A jakie były twoje pierwsze kontakty z instrumentami?

Kiedy miałam jakieś 5 lat, zaczęłam grać na takim małym, blaszanym flecie, wykorzystywanym w irlandzkiej muzyce ludowej. To taka irlandzka tradycja. Potem, kiedy miałam 8 lat, zabrałam się za akordeon mojego ojca. Następnie w wieku 12 lat zaczęłam grać na fortepianie. Brałam lekcje gry na tym instrumencie przez jakieś 8 lat. A na gitarze zaczęłam grać, kiedy trafiłam do the Cranberries. Nie, zaraz, zaraz. Zaczęłam grać na gitarze, kiedy miałam 15 lat. Ale tak już na poważnie zaczęłam grać na niej w wieku 18 lat. Nigdy jednak nie uczyłam się teorii gry na gitarze. Znam jednak teoretyczne podstawy gry na fortepianie. Doszłam przecież do 6 stopnia klasy teorii fortepianu. Z zajęć praktycznych doszłam do 3 stopnia. To wszystko, czym mogę się pochwalić, jeżeli chodzi o przygotowanie techniczne. Ale muszę przyznać, że nigdy nie podobało mi się akademickie podejście do muzyki. Wydaje mi się, że w niektórych przypadkach może ono całkowicie zniszczyć swobodę komponowania. Niedobrze jest, kiedy patrzysz na muzykę od technicznej strony, kiedy słuchając czegoś masz przed oczami zapis nutowy, kiedy myślisz, hmm to jest w takiej a takiej tonacji, więc musi rozwinąć się tak, a nie inaczej, bo tak mówi teoria muzyki. Nigdy nie podobało mi się takie podejście. Uważam że jest za bardzo destrukcyjne.

W połowie lat 90. The Cranberries niespodziewanie zniknęli z życia muzycznego. Co się wówczas stało?

Sześć lat temu zrobiliśmy sobie przerwę i rzeczywiście zniknęliśmy na pewien czas z muzycznej sceny. To był najcięższy kryzys w zespole, ale udało nam się pozbierać, zaczęliśmy znowu razem pracować. Byłam wtedy, w 1997 roku, w 9. miesiącu ciąży i cieszyłam się, że za jakieś parę tygodni przyjdzie na świat moje pierwsze dziecko.


Co spowodowało tamten kryzys?

Wydaje mi się, że życie każdego z nas to powtarzające się cykle, psychologia również mówi o tego rodzaju cyklach. Zdarza się, że przechodzisz naprawdę poważny kryzys, w pewnym momencie sięgasz dna i wtedy nagle zaczynasz postrzegać twoje życie w nowych, bardziej optymistycznych barwach. Powoli wracasz do normalnego życia, ze wszystkim co jest z tym związane. Teraz mam pełnię wygód. Wcześniej tak nie było. Przez cały czas mieszkałam w hotelach. Wiem, że wydaje się to bardzo eleganckie, ale tak naprawdę to coś koszmarnego. Mówię szczerze, to było coś okropnego zwłaszcza kiedy żyjesz tak przez 7 lat. Trafiłam do zespołu w wieku 18 lat. Właśnie kończyłam szkołę, kiedy podpisaliśmy pierwszy kontrakt. Musiałam mieć wtedy jakieś 17,5 roku, a mając 18 lat pojechałam na pierwszą trasę koncertową. Pracowałam z samymi facetami, byłam jedyną dziewczyną w ekipie. Tak to wyglądało przez jakieś 5, czy 6 lat. Oprócz tego nie najlepiej układały mi się stosunki z najbliższymi. Straciłam wszystkie moje przyjaciółki, wszystkich przyjaciół. To było bardzo przygnębiające. Byłam prawdziwą pracoholiczką, miałam bzika na punkcie popularności. Moim całym życiem była praca, poza nią niczego nie miałam. Nagle zauważyłam, że brakuje mi prawdziwego życia, brakuje mi przyjaciół. Zdałam sobie sprawę, że jedynym sposobem powrotu do prawdziwego życia jest urlop od zespołu. Musiałam na chwilę zniknąć z centrum uwagi. Musiałam przestać śpiewać na jakiś czas, żeby móc odnaleźć własną duszę.

Co zmienił fakt, że zostałaś matką?

Kiedy rodzisz dziecko, w pewien sposób wewnętrznie dojrzewasz. Nagle masz dla kogo żyć. Nie możesz już być taką egoistką jak wcześniej. Zanim urodzisz dziecko, żyjesz bardzo samolubnie, jesteś przecież dla siebie numerem 1. Jesteś tylko ty i nikt więcej. Kiedy jednak przychodzi na świat dziecko, uświadamiasz sobie, że po raz pierwszy w twoim życiu jest ktoś, kto jest ważniejszy od ciebie. Przestajesz być małostkowa, nie przejmujesz się jakimiś głupotami. Czujesz się szczęśliwa, że mogłaś dać życie tej małej ludzkiej istocie.


Jak znajdujesz więc teraz czas na komponowanie i pisanie?

Piszę wszędzie, o każdej porze. Zazwyczaj natchnienie przychodzi w środku nocy, kiedy zasypiam. Muszę wtedy wstać z łóżka, zejść na dół i zacząć to spisywać. Zdarza się to o jakiejś 3 rano. Nie mogę spać, bo coś kołacze mi się po głowie. Jestem prawdziwą nocną sową, zwłaszcza jeżeli chodzi o pisanie piosenek. Późno w nocy napisałam moje najlepsze piosenki. Na przykład „Zombie” zaczęłam pisać o drugiej nad ranem, zaraz po powrocie z pubu. Wracałam ze spotkania ze znajomymi. Wypiliśmy po parę piw. Zrobiło mi się tak jakoś smutno. Przypomniałam sobie o tym, co się dzieje w Wielkiej Brytanii, o tej bombie, tych dzieciach, które zostały zabite. To musiało być naprawdę straszne dla ich matek. Kiedy jesteś odprężona, lepiej analizujesz większość rzeczy, masz wtedy bardziej otwarty umysł.

Jak powstawał wasz ostatni album „Bury The Hatchet”?

W większości sami wyprodukowaliśmy tą płytę. Zatrudniliśmy Benedicta Fennera głównie jako inżyniera dźwięku. To było, gdy jeszcze byłam jeszcze w ciąży. Nagraliśmy „Animal Instinct” i jeszcze parę innych piosenek. Ben zajmował się dźwiękiem. Nad całością czuwał Neil i ja, już po urodzeniu dziecka. Tak więc Ben w niewielkiej tylko części był współproducentem płyty. Doskonale się razem bawiliśmy, podrzucał nam swoje pomysły. Ale wszystkie piosenki były już wtedy gotowe: napisane, zaaranżowane, rozpisane. Skomponowałam wszystkie partie instrumentów smyczkowych, zresztą podobnie jak całą resztę instrumentacji. Tworzyłam to siedząc przy keyboardzie, następnie zaprosiłam do studia prawdziwych muzyków. Mówiłam: „Zagrajcie teraz to” i grałam im na keyboardzie. W ten sposób na tym pracowaliśmy. Musiałam sprawdzić, czy to będzie dobrze brzmiało. Czasami, nawet kiedy wszystko wcześniej wydaje się w porządku, nagle okazuje się, że tego wszystkiego jest za dużo, że nie brzmi to już jak the Cranberries, jest to po prostu przedobrzone. Przy nagrywaniu tej płyty chcieliśmy tego uniknąć, a nie chcieliśmy, żeby to brzmiało jak jakaś wielka produkcja. Na naszą trzecią płytę zaprosiliśmy orkiestrę, pozwoliliśmy grać muzykom to, na co mieli ochotę. To było bardzo przyjemne, całkiem dobre, ale nie brzmiało jak the Cranberries, jak nasze starsze numery. Dlatego teraz wolałam pracować z kwartetem, a nie z całą orkiestrą. Kiedy potrzebowaliśmy większego brzmienia, nakładaliśmy ścieżki jedna na drugą. Podczas nagrywania poprzedniej płyty pracowaliśmy z 50-osobową orkiestrą. Dlatego brzmiało to jakby było przedobrzone. Wolimy bardziej alternatywne brzmienie.


Jakie znaczenie ma dla ciebie melodia?

Wyraziste melodie to nasza mocna strona. Jestem bardzo melodyjną osobą. Kiedy jednak piszę to zamiast (wolno nuci) ‘d a d a d a da’, wolę pisać (szybko) ‘dadada’. Bardzo lubię melodyjne piosenki. Są piękne

Czy w czasie komponowania bierzesz pod uwagę to, jak dany utwór zabrzmi później na koncercie?

Pisząc piosenki nie myślę tak naprawdę o tym, jak to zabrzmi potem na żywo. Ale czasami, kiedy komponuję grając na gitarze, zdarza mi się słyszeć również perkusję i bas. Wiem wtedy, że będzie to mocny, czadowy kawałek. A gram go tylko sobie, jedynie na prostej gitarze. Idę na próbę, żeby zagrać chłopakom ten kawałek i mówię, że to będzie brzmiało naprawdę ostro. Mówię, dajcie czadu, trochę bardziej agresywnie. To musi być bardziej agresywne. Kiedy jednak kawałek jest od początku łagodny, pilnuję, żebyśmy go też naprawdę łagodnie zagrali. Wtedy zabieramy się po prostu wszyscy do grania.

Ostatnio Irlandia znów znalazła się na czołówkach doniesień mediów, a to za sprawą zawartego tam pokoju. Czy odczułaś w związku z tym jakieś zmiany?

Traktaty pokojowe tak naprawdę wcale nie zmieniły życia w Irlandii. Jest takie, jakie było przedtem. To ciągła walka o przetrwanie. Nie jest to łatwe. Zresztą tak naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek będzie inaczej. Prawdziwy pokój? Tak naprawdę nie wiem, co to znaczy.

Okładka albumu „Bury The Hatchet” sugeruje jakąś fascynację pracami Salvadore’a Dali. Czy tak było w istocie?

Jeśli mam być szczera, nie za bardzo kojarzę jego obrazy. Okładkę zaprojektował Tom Fergusson. Pracował też nad okładkami płyt Pink Floydów. To miała być metafora paranoi. Takie ostrzeżenie dla wszystkich, żeby nikomu nie przytrafiło się to co nam. Wielu ludziom się to przytrafia, kiedy zdobywają popularność. Bardzo łatwo jest w coś takiego wpaść. Myślisz sobie jestem genialny i tak dalej. Stwarzasz wokół siebie sztuczny świat, w którym żyjesz. Musisz być silny, musisz sobie zdawać sprawę, jak inni reagują na coś takiego. To naprawdę bardzo ważne. Nie możesz się dać w to złapać, bo to wszystko jest sztuczne. Możesz stać się zwykłym dupkiem, jeżeli nie jesteś wystarczająco ostrożny. Musisz bardzo uważać, żeby nie stracić kontaktu ze światem. Musisz koncentrować się na tym, co jest naprawdę ważne. Dla mnie, na przykład, najważniejsi są ludzie. Każdy człowiek jest dla mnie jednakowo ważny, niezależnie od tego, ile ma pieniędzy, czy jest luzakiem, czy jest na fali, czy nie. Każdy jest jednakowo bogaty wewnętrznie, każdy ma tak naprawdę wspaniały charakter. Każdy ma naprawdę wspaniały potencjał. Każdy w tym świecie chce być kochany.


Jak spędzasz wolny czas?

Staram się korzystać z tego, co tak naprawdę się dla mnie liczy. Spędzam bardzo dużo czasu z rodziną i przyjaciółmi. Wydaje mi się, że na tym tak naprawdę polega prawdziwe życie. Chodzi o to, żeby żyć w otoczeniu ludzi, których tak naprawdę kochasz. Jeżeli masz wokół siebie ludzi, których kochasz, to zawsze, kiedy podwinie ci się noga, kiedy coś ci nie wyjdzie, bardzo szybko przywrócą ci ochotę do życia. Trzymają cię mocno na ziemi.

Dolores, na zakończenie powiedz parę słów o waszych najbliższych planach...

Pracujemy obecnie nad nowym, piątym albumem, w końcu w kwietniu lub w maju postaramy się ostatecznie dopasować nasze terminy do największych letnich festiwali. Mam nadzieję, że w Polsce też zostanie zorganizowana jakaś impreza, byśmy mogli przyjechać do was z the Cranberries. Bardzo chcielibyśmy do was przyjechać i zagrać koncert. Wiemy, że mamy u was wielu fanów, którzy są nam naprawdę wierni. Obecnie wygląda na to, że zobaczymy się pod koniec czerwca, na specjalnej imprezie Radia RMF FM.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas