"Jestem od tego, żeby pisać muzykę"
Stanisław Sojka, znany polski wokalista, instrumentalista i kompozytor, w latach 80. zyskał renomę czołowego wokalisty jazzowego. Współpracował m.in. z grupami Extra Ball, Sun Ship i big-bandem Katowice. Z końcem lat 80. osiągnął spory sukces komercyjny występując z Januszem Yaniną Iwańskim, a później także jako solista. Na rynku ukazała się właśnie jego kolejna, tym razem świąteczna płyta „Polskie pieśni wielkopostne”. Z tej okazji o Świętach Wielkanocnych, muzyce filmowej i Nicku Cavie ze Stanisławem Sojką rozmawiał Konrad Sikora.
Ukazała się właśnie pańska najnowsza płyta „Polskie pieśni wielkopostne”. Jak dobierał pan materiał na ten album, czy trzeba było zdecydować się na kilkanaście z kilkudziesięciu pieśni i czy trudno było do nich dotrzeć?
Te pieśni są anonimowe, ale z dotarciem do nich nie było aż tak źle. Wyjąłem je z wydanego drukiem „Śpiewnika kościelnego” księdza Jana Siedleckiego. On zebrał 38 tych pieśni, a ja wybrałem z nich kilkanaście. Te pieśni śpiewałem i znałem od dziecka. Myślałem już o wydaniu takiej płyty od dość dawna, szczególnie po nagraniu w 1993 roku drugiej płyty z kolędami. Jednak taki bezpośredni impuls przyszedł w zeszłym roku, kiedy spotkałem się z moim przyjacielem z lat akademickich Wiesławem Czujem. Postanowiliśmy spróbować zrobić to razem.
Czy ta płyta odzwierciedla pański pogląd na temat ważności świąt Wielkanocnych?
W pewnym sensie tak. Choć muszę powiedzieć, że nie jestem gorliwie praktykującym katolikiem czy też protestantem, to znaczy nie czuję przynależności do konkretnej formuły religijnej. Z pewnością jednak czuję się chrześcijaninem i święta Wielkanocne oraz poprzedzający je Wielki Post są dla mnie symbolem i znakiem najważniejszej tajemnicy przemiany.
Płyta „Polskie pieśni wielkopostne” jest kolejnym dowodem na to, że nie można pana jednoznacznie sklasyfikować pod względem gatunku muzycznego...
Jestem od tego, żeby pisać muzykę, interpretować i ją wykonywać. To jest moje życie i to mnie pociąga. Te wszystkie moje projekty typu „Sonety Shakespeare’a”, monografie, to są rzeczy, na które człowiek może sobie pozwolić dojrzewając z upływem czasu. Oczywiście, pisuję od czasu do czasu jakąś piosenkę, ale mam już ich przecież na koncie setki, a wiele z nich to znane przeboje. To jest płyta nieco poważniejsza, ale rozpoczęliśmy niedawno pracę nad nowym, popowym - że tak powiem - albumem, którego premierę przewiduję na listopad.
Może pan powiedzieć o nim coś więcej?
Jego roboczy tytuł to „Electric”. Od jakiegoś roku dość ostro penetrujemy elektryczne granie. W moim zespole od czterech lat gra na basie Loco Richter, dołączy także do nas Przemek Greger grający na gitarze elektrycznej, a i ja coraz chętniej gram na elektrycznym fortepianie, ponieważ pojawiła się nowa generacja, która już mi odpowiada, gdyż wyposażona jest w dynamiczną klawiaturę. Poza tym zaczęło mnie nieco nużyć granie akustyczne. Ponad dekadę grałem właśnie w ten sposób, ale przyszedł już czas na zmiany, a ja idę tam, gdzie mnie instynkt prowadzi. Na pewno nie będzie to monografia w stylu choćby tych ‘Pieśni wielkopostnych’, ale nie będzie to też nic, do czego moja publiczność jest przyzwyczajona, aczkolwiek nadal będę to ja.
Zaśpiewał pan piosenkę do filmu „W pustyni i w puszczy”. Jak do tego doszło?
Obyło się bez żadnych wielkich kombinacji. Po prostu zostałem wytypowany i zaproszony do tego przedsięwzięcia przez autora ścieżki dźwiękowej do filmu Krzesimira Dębskiego.
Biorąc pod uwagę, że przecież nie tak dawno nagrał pan utwór do „Pana Tadeusza”, można wnioskować, że piosenki do filmów stają się powoli pańską domeną...
Jestem znany z tego, że dość dobrze śpiewam i czasami ktoś wpada na pomysł, żeby mnie wykorzystać w tej dziedzinie. Nie ma w tym zbyt wiele mojego udziału, w tym sensie, że nie zamierzam się specjalizować w tego typu pracach. Są to raczej przypadkowe wydarzenia. Trudno więc mówić, że to moja domena.
Na pewno wie pan, że przyjeżdża do Polski Nick Cave, z którym swego czasu razem pan wystąpił...
Tak, oczywiście wiem i bardzo chcę się wybrać na ten koncert. Hala Ludowa we Wrocławiu to kiepska sala, ale mimo wszystko z chęcią się wybiorę. Sęk z tym, że być może będę musiał wyjechać w tym czasie.
A jak pan wspomina spotkanie z Cavem?
To było ogromne przeżycie. Zaśpiewaliśmy dwa utwory w duecie i spędziliśmy razem dwa dni na próbach. Muszę powiedzieć, że jest to świetny, normalny facet i wspaniały artysta.
Niedawno pojawiła się na rynku płyta z zapisem tamtego koncertu. Jednak zniknęła z półek sklepowych z powodu zamieszania wokół praw autorskich. Co pan o tym sądzi?
Tak, słyszałem, ze niektórzy artyści oburzyli się z powodu umieszczenia ich utworów na tym wydawnictwie. Szczerze mówiąc nie miałem z tym żadnego problemu, od samego początku dawałem zgodę na wszelkie publikacje. Sprawa miała być już wyjaśniona i przy okazji koncertu poświęconego twórczości Tadeusza Nalepy, którego bardzo podziwiam i szanuję, zawarto chyba jakieś porozumienie.
Obiecał pan kiedyś w magazynie „Aktivist”, że zaśpiewa felietony Piotr Bikonta. Czy ma pan zamiar wywiązać się z tej obietnicy?
Napisał on swego czasu tekst „Michael Jackson polskiego rolnictwa”, który mówił o tym, że mamy w Polsce taką tendencję do automatycznego przyszywania etykietek zjawiskom lub osobom. Z mojej strony ma to być raczej forma sprawdzenia, czy jest to w ogóle możliwe. Jeśli okaże się, że jest to do zrobienia, wówczas obietnicy dotrzymam.
Mając na koncie tyle albumów, nie musi pan raczej zbytnio dbać o promocję, ale czy nie zastanawiał się pan nad prezentacją swej muzyki w Internecie?
Jak najbardziej, to medium bardzo mnie interesuje. Jak na razie jednak sam nie używam komputera. Do końca tego roku to się zmieni, będę już na pewno biegle się nim posługiwał. Mam zamiar się przegrupować, tym bardziej, że właśnie zakupiłem nowy instrument z możliwością komunikowania się z komputerem. Coraz bardziej mnie to interesuje i na pewno w tym kierunku też będę się rozwijał. Internet mnie fascynuje, jest jak wielopasmowa autostrada, po której można sobie swobodnie śmigać. Oczywiście, mam pewne związane z nim niepokoje, bo każdy chciałby żyć z pracy rąk swoich, a sprawa muzyki w sieci jest dość nieuregulowana. Chociaż podobnie jak w przypadku piractwa płytowego, nie będę chyba narzekać. Nie jestem gorącym towarem i może dlatego udaje mi się legalnie sprzedać 30 lub 40 tysięcy płyt. To jest także odzwierciedlenie tego, co dzieje się na naszym rynku. Ostatnio zauważam, że pojawia się zbyt wielu artystów, którzy chcą błysnąć jednym strzałem, a potem znikają. Mało jest takich, po których widać, że chcą robić coś na dłuższą metę, tworzyć, angażować się w to, co robią na dłużej. Nie zależy im tylko na tym, aby się uchlać i wejść na scenę dla piszczących panienek. Widzę dużo pozytywnych i świetnych zjawisk, i mam nadzieję, że z czasem będzie ich coraz więcej
Dziękuję za rozmowę.