"Jest miło"
Od ponad dwudziestu lat na scenie. Kiedyś próbował zmieniać świat przewodząc hardcore'owej formacji Black Flag, dzisiaj - z równym zapałem - nagrywa płyty pod szyldem Rollins Band, wydaje albumy z przemówieniami, książki, występuje w filmach. Prawdziwy człowiek renesansu, Henry Rollins, opowiada o nowej płycie, nowym zespole i życiu w drodze...
Skąd pomysł na nazwanie płyty "Nice". Jej zawartość wcale nie jest taka miła, jak wskazywałby na to tytuł.
Jim Wilson, nasz gitarzysta, wpadł na pomysł, by w ten sposób zatytułować nową płytę. Pewnego wieczoru, na próbie, zapytałem chłopaków, jak ten zestaw piosenek według nich powinna się nazywać. A Jim, natychmiast rzucił Nice. W tej samej chwili przemknęły mi przez głowę wszystkie sposoby, na jakie można ten tytuł interpretować i doszedłem do wniosku, że to świetna propozycja. No i dobry dowcip, że płytę nazywa w ten sposób zespół, grający taką, a nie inną muzykę.
Tytuł swoją drogą, ale okładka waszej nowej płyty naprawdę zwraca uwagę.
Chciałem, żeby na okładce znalazło się coś naprawdę mocnego, ale jednocześnie... miłego, bo w końcu tytuł do czegoś zobowiązuje. A co może być milszego od pięknej, nagiej kobiety na czerwonym dywanie, wśród sterty pieniędzy? (śmiech) Oczywiście, jeśli ktoś źle zinterpretuje ten obrazek, może go uznać za obraźliwy, ale nie takie były nasze intencje.
Jak długo zajęło wam skomponowanie i nagranie tego albumu?
Pracę nad nowym materiałem rozpoczęliśmy w czerwcu 2000 roku. Mieliśmy akurat chwilę wolnego pomiędzy trasami i doszedłem do wniosku, że warto byłoby to wykorzystać. Chłopcy od razu się zgodzili i ochoczo zabraliśmy się do pracy. Niezwłocznie zarezerwowaliśmy studio Cherokee i zadzwoniliśmy po realizatora Clifa Norrell, z którym pracuję od 1997 roku, od sesji nagraniowej "Come In And Burn". Nagraliśmy parę numerów i wróciliśmy na trasę. Parę miesięcy później wróciliśmy do studia i nagraliśmy parę kolejnych utworów. Niektóre z nich skomponowaliśmy na trasie, część nawet graliśmy na koncertach, by wypróbować, jak brzmią. W końcu zebrało się 29 nowych kawałków. Wtedy pozostało nam tylko wybrać najlepsze, ułożyć je po kolei i płyta gotowa.
Pogratulować tempa...
Nowa płyta, podobnie jak poprzednia "Get Some Go Again", brzmi bardzo surowo, bo została nagrana w najprostszy z możliwych sposobów. Analogowy magnetofon, dwucalowa taśma, prawdziwe instrumenty, żadnego elektronicznego poprawiania perkusji, żadnych efektów na wokalu. Tylko muzyka grana naprawdę ostro, kilka podejść do każdego utworu i następny, i następny. Nagraliśmy kolejny świetny album, który znowu zostanie całkowicie zignorowany. (śmiech)
To, że po raz kolejny skorzystałeś z usług Clifa Norrella wystawia mu jak najlepsze świadectwo.
Clif to najlepszy fachowiec od dźwięku, z jakim kiedykolwiek pracowałem. Zawsze wie, czego dany utwór potrzebuje, zawsze wie, który klawisz wcisnąć, którą gałką pokręcić. To jest facet, który potrafi wychwycić jedną fałszywą nutkę w czterech nałożonych na siebie śladach gitar. O, tu jest coś źle! - mówi nagle, a ja w ogóle tego nie słyszę. Nie wiem, jak on to robi.
Jim Wilson na gitarze, Jason Mackenroth na perkusji, Marcus Blake na basie - odmłodziłeś niedawno skład Rollins Band. Jak oceniasz swój nowy zespół?
Jim, Marcus i Jason grają ze mną od początku 1998 roku, więc trudno mówić o nas jako o całkowicie nowym zespole. Zagraliśmy razem 124 koncerty, więc stanowimy już dobrze zgraną i sprawdzoną w boju ekipę. Zawartość płyty chyba dobrze to oddaje. Ci kolesie naprawdę potrafią grać. To poważni goście, w odpowiedni sposób podchodzący do tego, co razem robimy. Szybko okazało się, że bardzo dobrze się rozumiemy, więc komponowanie nowych numerów szło nam błyskawicznie.
Uwagę zwraca szczególnie gra gitarzysty. Jego instrument to naprawdę mocna strona "Nice".
Gitara brzmi tak dobrze również dzięki Mike'owi Curtisowi, naszemu tour menedżerowi. Mike ma prawdziwego świra na punkcie brzmienia gitary, dlatego przytaszczył do studia kilka fajnych wzmacniaczy, kolumn i efektów gitarowych własnej produkcji, a do tego wypożyczył trochę sprzętu z "Black Market", jednego z najlepiej zaopatrzonych sklepów w Los Angeles. Poza tym przydał nam się jako dodatkowa para uszu w studiu.
Skąd pomysł na soulowe, niewieście chórki w "I Want So Much More" i "Up For It"?
To pomysł naszego menedżera. Po przesłuchaniu tych numerów stwierdził, że brzmiałyby lepiej, gdyby w refrenach pojawiły się kobiece chórki. To było dla mnie coś nowego, bo nigdy dotąd nie wpuszczałem nikogo obcego do studia. Pomyślałem jednak, że nic mi nie zaszkodzi spróbować i nagrać coś na próbę, w razie czego nie musimy z tego skorzystać... Jednak, kiedy laski przyszły do studia i po jednym przesłuchaniu piosenki zaczęły śpiewać, aż usiadłem z wrażenia! Ależ one śpiewają! Za pierwszym podejściem nagrały swoje, podziękowaliśmy im i poszły. Nasze utwory zabrzmiały teraz całkiem inaczej, dużo lepiej, niż to sobie wyobrażałem, a wszystko dzięki dobremu menedżerowi i utalentowanym dziewczętom. Choć raz na płycie Rollins Band ktoś nie fałszuje. (śmiech)
Lubisz grać koncerty w Europie?
Tak, szczególnie letnie festiwale, które niezmiennie mnie zaskakują. Nie chodzi nawet o morze ludzi, które widzisz ze sceny i brak próby przed koncertem, ale o to, że na takim festiwalu można się spotkać na scenie z najdziwniejszymi wykonawcami. Dwadzieścia zespołów, a wśród nich Rollins Band, Macy Gray i Mel B...
W 2000 roku ukazała się twoja nowa książka "Smile, You're Travellig" ("Uśmiechnij się, podróżujesz"). Jaka jest jej zawartość?
To zapiski z moich podróży i fragmenty dziennika z lat 1997-98. Tytuł wziął się stąd, że sporo w niej obserwacji o charakterze geograficznym i antropologicznym - historie z Johannesburga, Kenii, Madagaskaru, Egiptu, Izraela, Rosji... Uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca, nowych ludzi i o tym właśnie jest ta książka.
Skończyłeś niedawno 40 lat.
Urodziny obchodziłem na scenie, na koncercie w Chicago. Czterdziestka to taka rzecz, która przytrafia ci się gdzieś pomiędzy 39 i 41, nie trzeba robić z tego wielkiej sensacji. O ile nie przejedzie cię samochód, jesteś na nią skazany, nie unikniesz jej. No chyba, że komuś uda się mieć 38 lat, potem 39, a następnie 24, 25... (śmiech) Wiesz, mam już swoje lata, ale nie zamierzam niczego zmieniać w moim życiu. Wolę umrzeć jak Rimbaud, tułając się gdzieś po świecie, niż na zawał w kiblu Burger Kinga... Od 21 lat gram koncerty i wciąż nie mogę się doczekać następnych. Tylko po to żyję. Praca w studiu to bolesna konieczność, a nagrodą zawsze dla mnie jest to, że mogę wyjść na scenę, tam gdzie nie ma drugiego podejścia i każdy od razu zauważy, jeśli coś spieprzysz. Żyję dla muzyki, żyję po to, by grać koncerty.
Dziękuję za wywiad.