"Czegoś takiego nie słyszał jeszcze nikt"

Audioslave to jeden z najbardziej niecierpliwie wyczekiwanych debiutów 2002 roku. Trudno się jednak dziwić, skoro zespół jest wynikiem połączenia trzech czwartych składu słynnej w latach 90. formacji Rage Against The Machine i wokalisty grupy Soundgarden - Chrisa Cornella. Płyta amerykańskiej "supergrupy", zatytułowana dokładnie tak samo jak nazwa zespołu, ukazała się ostatecznie w listopadzie 2002 r., choć ukończona została dużo wcześniej. Z okazji promocji albumu, muzycy Audioslave zdradzili, jak doszło do ich współpracy, co oznacza nazwa grupy i jakie znaczenie ma okładka debiutanckiego wydawnictwa.

article cover
INTERIA.PL

Skąd wzięła się nazwa Audioslave?

Tom Morello: Nazwa ta objawiła się Chrisowi Cornellowi w jego wizji. Takiej, jakie objawiają się szamanom. A z wizjami nie wypada dyskutować... (śmiech)

Chris Cornell: Wymyślaliśmy propozycje nazwy, próbując znaleźć coś, co mogłoby opisywać naszą muzykę i poglądy. Było to dość trudne, zważywszy na różnorodność utworów, jakie znalazły się na płycie. Któregoś dnia, niczym błyskawica, w mojej głowie zaświtała nazwa "Audioslave (Audioniewolnik)". Pomyślałem, że idealnie pasuje do nas pod każdym względem. Wszyscy kochamy nagrywać płyty, tworzyć muzykę. Jesteśmy czterema otwartymi kolesiami, którzy przedkładają ją nad wszystko inne.

Znaliście się z Chrisem Cornellem już wcześniej?

Brad Wilk: Pierwszy raz poznałem Chrisa w studiu w Hollywood. Właśnie wtedy skończyliśmy grać jako Rage Against the Machine i dopiero Rick Rubin zasugerował, że moglibyśmy spróbować coś razem nagrać. Chris jest jednym z moich ulubionych wokalistów, więc byłem naszą współpracą od początku bardzo podekscytowany. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usiedliśmy razem w jednym pomieszczeniu, zamknąłem oczy, zacząłem grać i nagle usłyszałem obok siebie ten unikalny, potężny głos. To było coś surrealistycznego, niezwykłego. Od samego początku wytworzyła się między nami pewna chemia, co wcale nie jest takim powszechnym zjawiskiem. Nawet najlepszy muzyk może wypaść blado, jeżeli nie znajdzie wspólnego języka z resztą swojego zespołu. Dlatego mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, że po pierwsze - śpiewał z nami jeden z najlepszych wokalistów świata, a po drugie - nasza współpraca okazała się strzałem w dziesiątkę. Graliśmy już kiedyś z Soundgardem podczas objazdowego festiwalu Lollapalooza i była to chyba pierwsza okazja, kiedy mogliśmy usiąść i przez chwilę wspólnie pogadać.

A jak wspominacie wasze pierwsze spotkanie?

Tim Commerford: Kiedy Zack opuścił zespół, długo nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Biliśmy się z myślami, czy nie zatrudnić nowego wokalisty. I wtedy z pomocą przyszedł nam Rick. Zapytał, czy nie chcielibyśmy umówić się na małe jam session z Chrisem Cornellem. Kiedy wreszcie ustalono termin spotkania, wiedziałem, że to nie tylko sesja z Chrisem - co samo w sobie wywołało we mnie niezły dreszczy emocji - ale rzecz, którą produkować chce sam Rick Rubin, a my nie mamy przygotowanej ani jednej piosenki! Mimo to potrafiłem odetchnąć z ulgą, bo wierzyłem, że ten projekt ma przed sobą przyszłość.

TM: Nasze pierwsze spotkanie od razu przerodziło się we wspólne jammowanie. Zaczęliśmy pisać pierwsze piosenki i w ciągu trzech dni powstały utwory "Expolder", "Light My Way" i "Bring Em Back Alive". Wtedy zatrzymaliśmy się na chwilę i stwierdziliśmy: "Hmmm, całkiem nieźle!" Potem zapadła ostateczna decyzja, że zakładamy zespół. Podczas naszych pierwszych rozmów z Chrisem, od razu doszliśmy do wspólnego wniosku: nie interesuje nas stworzenie projektu byłych supergwiazd, które nagrają jedną płytę, zgarną kasę i nikt już o nich nie usłyszy. Chcieliśmy być grupą i - co istotne - nagrać najlepszą płytę w swojej karierze. Takiego samego zdania był Chris. Bardzo inspirował mnie jego głos i osobowość. W przeciągu 19 dni napisaliśmy 21 utworów i był to chyba najbardziej płodny okres w naszej karierze. Coś niesamowitego!

CC: Cały pomysł opierał się na wspólnym jammowaniu - dopiero potem miało okazać się, co z tego wyjdzie. Jadąc na spotkanie z chłopakami myślałem sobie - to, czy cały projekt wypali, będę wiedział już po kilku minutach. I faktycznie, nie minęło 10 minut wspólnego grania, a już byłem pewien, że będzie dobrze. Graliśmy razem półtorej godziny i chociaż oni chcieli jeszcze, ja wstałem i powiedziałem: "Słuchajcie, świetnie się bawię, chyba założymy razem zespół!" Chyba było na to jeszcze trochę za wcześnie, ale po kilku dniach mieliśmy napisanych już siedem piosenek, więc tak czy inaczej stanowiliśmy zespół, bez względu na to, czy o tym wiedzieliśmy, czy nie.


Jak bardzo praca w studio różniła się od pracy w waszych poprzednich projektach?

BW: W muzyce rap, która stanowiła ważny element twórczości Rage'ów, chodziło przede wszystkim o wyrazisty, ostry rytm. Jednak granie w ten sposób przy Chrisie byłoby nawet dla mnie czymś niepoważnym. Musiałem więc wszystko jeszcze raz przemyśleć. Musiałem dostosować się do utworu, zrobić jakby krok w tył. Było to o tyle zabawne, że czytam właśnie dużo o buddyzmie, w którym tyle mówi się o upraszczaniu sobie życia, więc miało to dla mnie podwójny sens. Mniej znaczy nieraz więcej. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Wsłuchiwanie się w melodie i klimat utworu, niż tylko robienie tego, co do mnie należy. Czułem, że wymaga się ode mnie pomysłowości.

TM: Praca z Chrisem była bardzo inspirująca, bo po raz pierwszy mieliśmy wokalistę, który na miejscu wymyślał linię wokalną. I to nie zwykłego wokalistę, ale właśnie Chrisa Cornella, czyli tego najlepszego! "I Am The Highway", "Like A Stone" czy "Getaway Car", o nagrywaniu których moglibyśmy kiedyś tylko marzyć, stawały się rzeczywistością!

TC: Przy tej płycie robiliśmy rzeczy, których nie stosowaliśmy przy żadnej wcześniejszej płycie Rage'ów. Zapisywaliśmy wszystkie akordy, wszystkie riffy. Dla mnie, jako basisty, było to szczególnie wygodne, bo gdy czarno na białym napisane miałem całe sekwencje akordów, od razu wiedziałem, która ile trwa. Zawsze trochę obawiałem się grania akordów, szczególnie kiedy ktoś chciał, żebym zademonstrował, jak to się "gra na basie w Rage'ach". Tak więc dopiero Rick spowodował, że było to dla mnie mniej stresujące. Słuchał naszej gry i twierdził, że nie potrafimy brzmieć miękko. Tak bardzo skupiamy się na ciężkim rockowym łojeniu, że nie mamy żadnego doświadczenia w lżejszym, spokojniejszym wydawaniu dźwięków. Dlatego te najlżejsze utwory zostawiliśmy sobie na koniec sesji. Zabieraliśmy się do nich bardzo ostrożnie, ale ostatecznie to właśnie one decydują o charakterze płyty. Nigdy wcześniej nie odważyłbym się ich zagrać. Jeszcze grając w Rage'ach pracowaliśmy nad aranżacją utworów i nieraz pojawiał się jakiś niezgrabny dźwięk, który powracał co kilka taktów i uatrakcyjniał całą kompozycję - powodował, że było bardziej hiphopowo. W Audioslave taki dźwięk nie pojawia się ani przez chwilę. Podczas pracy w studiu parokrotnie natrafialiśmy na takie momenty, kiedy Chris protestował, że nie zaśpiewa do takiej melodii. Kazał nam po kolei grać nasze partie, potem zatrzymywał w odpowiednich miejscach, łączył wszystko tyle razy, dopóki nie zaczęło współbrzmieć tak jak chciał. Te niezgrabne dźwięki może byłyby ciekawe z hiphopowego, ale na pewno nie "cornellowego" punktu widzenia. Grając z Chrisem Cornellem czułem się jak w zespole cygańskim, w którym siedzi obok nas człowiek, którego wymarzyliśmy sobie na miejsce naszego wokalisty!


A jak pracowało się wam ze słynnym producentem Rickiem Rubinem?

CC: Kiedy zasugerował mi wspólne granie z Tomem, Timem i Bradem, poddałem się jego instynktowi. Zastanawiałem się, co wyniknie z tej współpracy. I muszę przyznać, że Rick od samego początku był w nią bardzo zaangażowany. Pojawił się nawet na planie naszego klipu. Pamiętam, że wtedy od dłuższego czasu nie słuchałem tych utworów. Przyjechałem na plan trochę spóźniony i właśnie zaczęto kręcić pierwsze ujęcia, a ja za nic nie mogłem przypomnieć sobie drugiej linijki utworu. Nagle zobaczyłem Ricka, poszedłem się z nim przywitać i szepnąłem mu na ucho: "Nie pamiętam drugiej linijki". I wyobraźcie sobie, że on ją znał! Taki właśnie jest Rick Rubin.

TM: Z Rickiem mamy przyjemność pracować już od dawna. Wszyscy bardzo długo zastanawialiśmy się, kogo moglibyśmy zaprosić do współpracy. I kiedy na początku 2001 roku poważnie główkowaliśmy nad tym, co robić dalej, pojawiło się nazwisko Chrisa Cornella. Rick Rubin namawiał nas na niego bardzo gorąco, bo umierał z ciekawości, jak mogłyby brzmieć nasze wspólne dokonania. Odkąd pamiętam, zawsze byliśmy wielkimi fanami Soundgarden i Chrisa Cornella. Jedną z głównych inspiracji na pierwszej płycie Rage Against the Machine był właśnie "Badmotorfiner" Soundgarden.

Ta płyta i pierwszy album Cypress Hill były z nami w studio, kiedy nagrywaliśmy debiutancki krążek RATM. I to słychać. Jednak nie można było z góry zakładać, że współpraca z Chrisem się powiedzie. Według mnie to, co wyróżnia dobry zespół, to chemia, jaka panuje między jego muzykami. Może się zdarzyć, że świetnie słucha się grających dla przyjemności dzieciaków, które nie umieją może nawet odpowiednio trzymać swoich instrumentów, ale mają to coś. A może być też tak, że kilku genialnych muzyków grających ze sobą na scenie, brzmi po prostu nie do wytrzymania. Dlatego nie było wcale powiedziane, że nasza współpraca z Chrisem wypali. Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, że wszystko brzmi tak dobrze. Bo Chris jest świetny nie tylko sam, ale i z nami.

BW: Pracowaliśmy z Rickiem przy płycie "Renegades". Już wtedy czułem, że idealnie się rozumiemy. Miał mnóstwo pomysłów i trafnych uwag, poza tym jest w ogóle świetny w tym, co robi. Fakt, że również Rick doprowadził do naszej współpracy z Chrisem, był tylko dopełnieniem całości. Producentem tej płyty nie mógł być zatem nikt inny. Wyzwala z zespole kreatywność.

CC: Nigdy wcześniej nie słuchałem się producentów. W tym jednak przypadku powiedziałem sobie - niech robi, co do niego należy. Tylko dlatego, że potrafię mu zaufać. Już kilka razy w przeszłości udało mu się z trafnych udanych pomysłów stworzyć rzeczy naprawdę wielkie. Na przykład kiedy poprosił mnie o aranżację kawałka Soudgarden "Rusty Cage" specjalnie na album Johnny'ego Casha, ale uznałem to za czyste szaleństwo, olałem sprawę i zrobił to za mnie ktoś inny. Koniec końców, okazało się to wcale nienajgorszym pomysłem.


Autorem tekstów na płycie jest Chris. Czy reszta zespołu też miała na nie wpływ?

TM: Podczas naszej pierwszej rozmowy z Chrisem zaznaczyłem, że chcę, by jego teksty były uczciwe. Wtedy muzyka jest chyba najbardziej wartościowa. Cenię go jako autora tekstów od kiedy grał w Soundgarden, imponuje mi jego osobiste, niemal egzystencjalne podejście do sprawy. A to, w połączeniu z bezpośredniością rocka, musi być naprawdę piorunujące. Czegoś takiego nie słyszał jeszcze nikt.

CC: Jako autor tekstów, doszedłem w swoim życiu do punktu, w którym pozwalam ponieść się chwili. Nie dłubię w tekstach, nie martwię się o ich przesłanie. Najważniejsze, że sam wiem o czym mówią. Moje słowa tworzą pewne duchowe miejsca, w które mogę zajrzeć lub uciec, kiedy tylko łapię odpowiedni nastrój. To właśnie w muzyce cenię sobie najbardziej - przykładem mogą być tu choćby wczesne nagrania Pink Floyd. I nie chodzi tu o jakiś mistycyzm, ale o umiejętność tworzenia miejsc, do których wędruje się słuchając muzyki. Wrażenie, jakie odnosi się po wsłuchaniu w muzykę czy słowa, jest najważniejsze w całym przekazie. Jeżeli kupujesz płytę, wrażenie to musi pobudzić twoją wyobraźnię. Nigdy nie interesowało mnie nazywanie rzeczy po imieniu, wskazywanie jedynej słusznej interpretacji. Słuchacze powinni sami tłumaczyć sobie, co słyszą. To już ich zadanie.

TC: Chris jest poetą. Jest tak samo świetnym wokalistą, jak poetą. W kilku utworach nieźle mnie zmylił. Dla przykładu myślałem, że "Like A Stone" to piosenka o miłości do jego żony czy córki, bo refren jest mniej więcej taki: "I'll wait for you there like a stone/ I'll wait for you there alone [Poczekam tam na ciebie jak kamień/ poczekam w samotności - przyp. red.]". Zapytałem: "Na kogo poczekasz?" A Chris: "Na śmierć". Cóż, to zmienia wszystko.

Odtąd ten utwór opowiada dla mnie o człowieku, który samotnie czeka na nadejście śmierci. Umierają jego przyjaciele, a on zastanawia się, kiedy spotka go to samo. Buja się w fotelu na biegunach i czeka na swoje odejście. Chris spowodował, że jeszcze raz zacząłem czytać sobie te teksty, sięgnąłem nawet po stare płyty Soundgarden czy Temple of the Dog. Zrozumiałem, o czym mówi i uświadomiłem sobie, że mam do czynienia z geniuszem! Potrafił mylić mnie przez 15 lat - nawet teksty, które uważałem za banalne, okazały się głębokie w swojej wymowie.


Opowiedzcie o waszych inspiracjach.

BW: Najlepszym perkusistą, jaki kiedykolwiek stąpał po tej planecie, jest John Bonham z Led Zeppelin. Tak więc podczas nagrywania tej płyty największą inspiracją były dla mnie płyty Led Zeppelin i AC/DC. Inspiracje tym ostatni zespołem wzięły się stąd, że kiedyś któryś z jego członków zapytał mnie, czy widziałem "No Ball" - zapis wideo ich występu z Hiszpanii. Powiedziałem, że nie i wtedy wręczył mi tą taśmę. To, co zawsze fascynowało mnie w Rage Against The Machine, to siła, z jaką poruszaliśmy publiczność na koncertach i z jaką oddziaływała ona na nas. I kiedy oglądałem ten koncert, nagle uświadomiłem sobie, jak wielki respekt czuję przez Philem Ruddem i całym zespołem, któremu ta sztuka udała się dawno przed nami. Wracając do książek o buddyzmie, to znowu tworzyło pewien sens. Upraszczanie niektórych rzeczy powoduje, że muzyka jeszcze potężniej oddziałuje na słuchaczy.

TM: Kiedy byłem dzieckiem, inspirowali mnie oczywiście inni gitarzyści. Ale kiedy założyliśmy Rage Against the Machine, postanowiłem wzorować się na DJ-ach i producentach techno, którzy łączyli nieorganiczne elementy w całkiem już organiczne instrumenty. Ostatnio, szczególnie przy pracy nad tą płytą, posunąłem się nawet dalej. Wszystko zaczęło się od obejrzenia występu Richarda Pryora. Pomyślałem wtedy, że to nie może być tylko dobre wykonanie - to jest coś rewelacyjnego, wykraczające poza moje zmysły. Kilka nocy później trafiłem w telewizji na relację z wyścigu konnego. Patrzyłem, jak biegną jedne z najszybszych koni świata i nagrałem tę gonitwę na wideo. Odtwarzałem ją potem sto razy i zastanawiałem się, co powoduje, w każdej dziedzinie - sporcie, muzyce, sztuce czy polityce - wykonawca jest nieraz uskrzydlonym przekaźnikiem boskiej mocy. Co powoduje, że scena, tor wyścigowy czy mównica, jest nieraz miejscem, w którym dzieją się rzeczy niepojęte dla tego miejsca i czasu. Nie wiem, co to takiego, ale w przypadku "Ozzmosis" Ozzy'ego Osbourne'a, moja gitara przechyla się w innym kierunku, niż kiedy słucham nagrań choćby Erica Claptona.


Pierwszym singlem z płyty był utwór "Cochise", do którego nakręcony został świetny teledysk. Opowiedzcie o nim.

TM: Jeżeli teledysk do "Cochise" ma jakąś myśl przewodnią, to chodzi w nim o to, że razem z Timem i Bradem jedziemy zakurzoną drogą, w jakiejś starej ciężarówce i nagle, w samym środku doliny San Fernando, wyrasta przed nami jakaś gigantyczna, metalowa konstrukcja. Z jej szczytu obserwuje nas jakiś tajemniczy, ale bardzo przystojny jegomość. Idziemy do niego, a potem dajemy razem takiego czadu, jakiego jeszcze nigdy nie słyszeliście. Klip reżyserował Mark Romanek, który jest autorem większości naszych ulubionych teledysków. Obserwowaliśmy nawet, jak raz po razie, w każdym nowym dziele, potrafi uchwycić esencję artysty, dla którego kręci teledysk. Czy jest to Lenny Kravitz w "Are You Gonna Go My Way", czy Nine Inch Nails w którymkolwiek ze swoich nawiedzonych klipów. Tym razem idealnie uchwycił nasze podekscytowanie z okazji połączenia naszych sił z Chrisem.

TC: Rage byli z pewnością jednym z najlepszych zespołów grających na żywo. W pewien sposób od początku zastanawiałem się, na ile to, co robimy teraz, będzie porównywane z dokonaniami Rage'ów i ten klip był pierwszą okazją do obejrzenia, jak mogłyby wyglądać koncerty Audioslave. To było niesamowite. Pewnie, że fajnie jest mieć w tle fajerwerki za milion dolarów, ale był to pierwszy krok na naszej wspólnej, koncertowej ścieżce. Tak wyglądał nasz pierwszy koncert i według mnie wypadł rewelacyjnie!

BW: Wszystko, co widzicie w klipie, działo się naprawdę. Do dzisiaj mam na głowie niewielkie ślady poparzeń od iskier spadających na nas z góry. Wybuchały jak oszalałe z wielką częstotliwością, ale bardzo lubię taką właśnie formę niebezpieczeństwa. Nie widziałem, ile tego wybucha, mogłem to tylko słyszeć. Cudowne wrażenia. Choć trochę się poparzyłem, zresztą już drugi raz podczas kręcenia klipu.

CC: To była wspaniała inauguracja. Dopiero od niedawna zaczęliśmy tworzyć zespół i to był nasz pierwszy występ, z mnóstwem petard wokoło. Nigdy wcześniej nie pojawialiśmy się na scenie w tym składzie. Nic z tego, czego mogliśmy się obawiać, nie zdarzyło się, więc graliśmy, to znaczy udawaliśmy, że gramy - jak to zazwyczaj bywa na teledyskach - i było wspaniale!


Co oznacza - dość tajemnicza przyznacie - okładka płyty Audioslave?

TM: Kiedy przygotowywaliśmy się do nagrywania tej płyty, chcieliśmy, by była tak ambitna, jak dzieła, które dotychczas sami podziwialiśmy. Zaczęliśmy zastanawiać się, którym z nich chcielibyśmy dorównać. Do głowy przyszły nam albumy "IV" Led Zeppelin, "Wish You Were Here" Pink Floydów. Dlatego już na samym początku, do wykonania okładki na płytę zatrudniliśmy gościa, który projektował okładki na obie te płyty! Spędziliśmy mnóstwo czasy rozmawiając z tym człowiekiem przez telefon o rzeczach, które czasem nie miały najmniejszego związku z muzyką. W końcu zaproponował nam kilka pomysłów, o których dyskutowaliśmy wewnątrz grupy przez kolejne mnóstwo czasu. Wreszcie zdecydowaliśmy się na jeden z nich. Polegał na wyrzeźbieniu na Islandii gigantycznego płomienia i sprowadzenie go na jedną z afrykańskich wysp tylko po to, żeby zrobić mu zdjęcie w odpowiednim otoczeniu. Efekt jest na tyle frapujący, że powala każdemu, kto się z nim zetknie, wyrobić sobie o nim własne zdanie.

TC: Ten artysta to Storm Thorgeson, który zaprojektował okładki do "Dark Side Of The Moon" i "The Wall" Pink Floydów, a także kilka okładek Zeppelinów. Specjalnie dla nas wykonał gigantyczną rzeźbę, którą umieścił na jednej z powulkanicznych wysp Afryki, stanął obok niej i zrobił zdjęcie całej tej sytuacji. Za każdym razem, kiedy widzę to zdjęcie, drapię się w głowę i zastanawiam, o co w nim chodzi. Ten płomień może jednocześnie służyć za nasze logo. Już gdy widziałem biało-czarne projekty tej okładki, wiedziałem, że będzie niesamowita.

Tom, powołałeś ostatnio do życia organizację Axis Of Justice. Czym ona się zajmuje?

TM: Jestem osobą. która przy wszelkich możliwych okazjach angażuje się politycznie. Dlatego razem z Serjem z System Of A Down powołaliśmy do życia organizację "Axis Of Justice" (Oś Sprawiedliwości), która skupia wokół siebie muzyków i fanów walczących o sprawiedliwość społeczną. Efekty działania tej organizacji widoczne były na ostatnich festiwalach Ozzfest, gdzie stawialiśmy namioty, w których o pomoc zwrócić mogły się do nas wszyscy potrzebujący - od ofiar przemocy fizycznej, po wykorzystywanych seksualnie. Pomagamy im nawiązać kontakt z innymi organizacjami, które specjalizują się w pomaganiu w tych konkretnych przypadkach. Coraz częściej jestem pytany przez młodych ludzi, co konkretnie mogą oni zrobić dla innych i wtedy kieruję ich na stronę www.axisofjustice.com, gdzie mogą znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Zaangażować w pomóc innych można się nawet dzisiaj wieczorem.


Czy wydarzenia z 11 września miały na was wpływ podczas nagrywania tej płyty?

TM: Wszystkie utwory na płytę powstały przed 11 września. Wydarzenia tamtego dnia nie mogły więc wywrzeć żadnego wpływu na tę płytę. Ale oczywiście dotknęły nas osobiście i zmobilizowały do działania także "Axis of Justice". To trochę śmieszne, że teraz nasz prezydent opowiada o "osi zła", która przebiega podobno przez bogate w ropę tereny. Centralnym zadaniem naszej organizacji po 11 września jest uświadomienie ludziom, że nie tylko w wieżach World Trade Centre mógł znajdować się każdy z nas. My albo nasi krewni moglibyśmy żyć także w tej części świata, którą z dnia na dzień ktoś określił sobie jako "oś zła" i która może przestać istnieć w każdej chwili. Jeżeli uświadomimy sobie, że może tam przebywać nasza żona, mąż czy dzieci, to decyzja o wymordowaniu mieszkających tam ludzi nie jest już taka łatwa.

Podczas pracy nad płytą niektóre jej fragmenty przedostały się do Internetu.

BW: Czy kiedykolwiek mieliście taki sen, w którym idziecie do szkoły w samej bieliźnie albo po prostu nago? To przecież cały czas wy, ale może akurat nie życzycie sobie, żeby widziano was w takim właśnie stroju. To samo uczucie pojawiło się w nas, kiedy do Internetu przeniknęły wersje demo utworów, nad którymi właśnie pracowaliśmy. Rozmawiałem nawet przez telefon ze znajomymi, którzy twierdzili, że mają już naszą najnowszą płytę. Mówiłem, że to niemożliwe, a oni się upierali, że tak właśnie jest. I to ciekawe, że nawet twoi bliscy znajomi nie rozumieją, że demo to jest zaledwie szkic utworu, który dopiero potem trafia na płytę. Materiał, który trafił do Internetu, bardzo nas zasmucił. Praca wymaga pełnego wykonania i nikt nie chce, żeby mu ją zabierać, gdy jest nieskończona. Ale tak naprawdę, co można z tym teraz zrobić? Po prostu nic.

TM: Materiał, który swego czasu dostał się do sieci, to demówki z okolic lata 2001 roku. Przesłaliśmy je z domu Rubina do studia w Seattle, w którym Chris pracował nad wokalami. Były to zupełnie pierwotne wersje kawałków, z których część trafiła potem na płytę, a część nie. Jakiś dzieciak rozprowadził je przez Internet kilka miesięcy później i było to bardzo nieprzyjemne uczucie, bo wiedzieliśmy, że pracujemy nad czymś wielkim, a nie było powodów, żeby chwalić się akurat tym, co wyciekło do sieci. Miało to tyle wspólnego z płytą, co kawałek węgla z diamentem. Ale to już nieistotne.

Mamy wreszcie całą płytę, możecie z nią robić co chcecie - słuchać, kraść, przegrywać. Najważniejsze, że będziecie słuchali już takich kawałków, jakich od początku powinniście byli słuchać. Nie tak dawno pojechałem z wizytą do swojej mamy i kilka osób po drodze mówiło mi, że mają już naszą nową płytę. Mówiłem: "Nie macie niczego, co znajdzie się na naszej płycie! Macie tylko jakieś dziadowskie demówki sprzed półtora roku. Co możecie więc wiedzieć o płycie?!"


Jak moglibyście określić muzykę zawartą na płycie Audioslave?

TC: Jestem przekonany, że nasza płyta brzmi zupełnie inaczej niż to, co możecie usłyszeć w radiu. Patrzę na dzisiejszą muzykę i widzę tylko jedno banalne zadanie matematyczne. Właśnie tak, odbieram ją jak jedno proste równanie, jeden schemat, który przewija się we wszystkich piosenkach, powodując, że muzyka przestaje się od siebie różnić. My z kolei wysililiśmy się na bardziej skomplikowane równanie i Chris przypomina w tej sytuacji bardziej wokalistę r&b, po którym nigdy nie wiesz, co i jak zaraz zaśpiewa. Czujesz, że zbliża się refren, ale nie wiesz, jak go zaśpiewa. Na pewno nie tak, jak zrobił to za pierwszym razem. Może z pozoru będzie to wykonanie podobne, ale na pewno nie takie samo.

TM: Na pewno nie przypomina nic, co już znamy. Dlatego jestem tak dumny z tego albumu. Nic takiego nie usłyszycie ani w radiu, ani w klubie, ani nawet na stadionie sportowym. I o to chodziło. Podobna sytuacja zdarzyła się, kiedy zakładaliśmy Rage Against the Machine - na rynku nikt nie grał podobnej mieszanki rocka i rapu, jak my. Wydaje mi się, że jednym z priorytetów zawodu, jaki wykonujemy, jest bycie uczciwym. Tworzenie prawdziwej muzyki, która pochodzi z serca i w którą się wierzy. Zawsze się tego trzymaliśmy. Nie od nas zależy, czy sprzeda się to w ilości dziesięciu czy dziesięciu milionów egzemplarzy. Tworząc prawdziwą, żywą muzykę, zawsze ma się nadzieję, że publiczność będzie w stanie to docenić. Praca nad tą płytą była nieraz żmudna, ale przez to uczciwa. Wyłoniła się z prostej ciekawości, jak nas czterech mogłoby razem brzmieć. Czy wyszedłby z tego prawdziwy, ciekawy rock.

Pierwsze utwory, jakie napisaliśmy, składały się chyba z większej ilości riffów, a Chris śpiewał na nich dość demonicznie. Dopiero wtedy nabraliśmy większej pewności w tym, co robimy. Poczuliśmy, że nie ma rzeczy, których nie moglibyśmy wspólnie nagrać. Głos Chrisa jest tak unikalny i spajający daną kompozycję, że inspiracji zaczęliśmy szukać w coraz to odleglejszych gatunkach. Nie wiem, czy któryś z nas posiada płytę Portishead, ale bez obaw mogliśmy zastanawialiśmy się nad wykorzystaniem brzmienia Portishead w którymś z naszych kawałków. I kiedy już tego dokonaliśmy, nie brzmiało to jak żadne z naszych wcześniejszych dokonań, a tym bardziej jak żaden z utworów Portishead, ale było równie dobre i trafiło na płytę jako "Last Remaining Light". Braliśmy też na warsztat kawałki Chemical Brothers czy The Prodigy, usiłowaliśmy zagrać je na typowych dla nas instrumentach i tak oto pojawił się kawałek "Hypnotize". Nie chodziło nam o odrzucanie granic międzygatunkowych - po prostu totalnie je ignorowaliśmy.

BW: Najbardziej zbliżony do tego, co graliśmy w Rage'ach, jest chyba "Hypnotize" - utrzymany w klimatach funky, a może nawet techno. Przy pracy nad nim inspirował mnie Clyde Stubberfield, perkusista Jamesa Browna.

TM: Napisaliśmy pod rząd kilka mocnych, potężnych rockowych kawałków. Coś takiego sprawia, że czuję się w swoim żywiole. Napisanie takiej piosenki w ciągu dnia wręcz poprawia mój metabolizm. Pamiętam, jak całą noc ćwiczyłem akordy w utworze "I Am The Highway", który nie przypomina ani wcześniejszych dokonań Soungarden, ani Rage Against The Machine, i mimo to nie czułem żadnego stresu, żadnej presji. Nawet jeżeli na próbie próbowałem coś zmienić, Chris od razu to wyłapywał. Sporo się nad tym namęczyłem, ale ostatecznie to chyba jeden z moich ulubionych utworów na płycie.


Spotkaliście się już pewnie z określaniem Audioslave mianem "supergrupy". Co wy na to?

BW: Etykietka "supergrupa" to coś, co przykleili nam dziennikarze. Nasza wielkość była widoczna szczególnie wtedy, gdy podczas tych 19 dni prób nie mogliśmy akurat nic wymyślić, chodziliśmy po pokoju i żartowaliśmy sobie z ironią: tak, faktycznie jesteśmy super... Jest logiczne, że zdajemy sobie sprawę, iż graliśmy razem w naprawę ważnych zespołach, ale nie miało to wpływu na naszą pracę. Dla mnie określenie "supergrupa" to sztuczny twór, który tak naprawdę nic nie znaczy. Liczy się to, że umieliśmy stworzyć prawdziwy zespół. Ale jeżeli komuś takie etykiety w czymś pomagają, to nie mam nic przeciwko temu. Dopóki nie nazywają nas "najgorszą grupą".

TM: Kiedy patrzę w lustro, nie wołam przecież: "O, to ten słynny gitarzysta z supergrupy!" Można jedynie powiedzieć, że dzięki Soundgarden i Rage Against the Machine mamy za sobą całkiem udaną muzyczną przeszłość, a teraz udało nam się połączyć siły i stworzyć coś zupełnie innego, nowego. Dla mnie supergrupą zawsze będą Led Zeppelin, którzy powstali po rozpadzie The Yardbirds.

Czy wydanie płyty oznacza, że będzie ona promowana specjalną trasą koncertową?

BW: Nie grałem na żywo już prawie od dwóch lat, więc powoli dostaję szału! To wręcz frustrujące... Zaprezentowanie się na scenie z Chrisem może być czymś naprawdę fascynującym doświadczeniem. Ma przecież tak silny głos. Wnosi do zespołu coś, co poznamy dopiero w trasie i czego nie mogę się już doczekać.

TC: Wybieram teraz z przyszłość i widzę nas, jak ćwiczymy w sali prób. Wyjście po skończonej próbie jest podobne do zejścia ze sceny po koncercie, tylko znacznie mniej stresujące. Dopiero kiedy tych wszystkich 14 utworów z płyty na próbach zacznie wypadać jeszcze lepiej, wtedy będę gotów wyruszyć z nimi w trasę. Naprawdę wierzę, że to się może udać! Kiedy Brad powiedział, że do trasy zdążymy się przygotować w dwa tygodnie, to myślałem, że oszalał. Ale kiedy na poważnie przyłożyliśmy się z Bradem i Tomem do tych kompozycji, opanowaliśmy je w przeciągu dwóch dni!


Dziękuję za rozmowę.

(Na podstawie materiałów wytwórni Sony Music)

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas