„Nie mam żadnych wyrzutów sumienia”
Józef Skrzek to legendarna postać na polskiej scenie muzycznej. Znany jest przede wszystkim jako lider znanej w latach 70. grupy SBB, ale także jako autor muzyki do wielu spektakli teatralnych i widowisk. Pod koniec marca zespół SBB wystąpił w chorzowskiej "Leśniczówce" na jedynym koncercie w Polsce, w składzie z perkusistą Paulem Wertico. Z tej okazji z Józefem Skrzekiem rozmawiał Konrad Sikora.
Jak rozpoczęła się pańska przygoda muzyką?
Moje zainteresowanie muzyką nieklasyczną, a konkretnie bluesem, pojawiło się na przełomie szkoły podstawowej i średniej. I choć byłem w szkole muzycznej, to z czasem typowe etiudy i typowe gamy zaczęły mnie nudzić, pomimo szacunku dla Chopina i innych geniuszy. Zacząłem odkrywać inną muzykę. I wśród tych innych rodzajów muzyki, które odbiera każdy wrażliwy człowiek, niekoniecznie zawodowy muzyk, znalazł się blues. Zafascynował mnie swoją głębią, różnorodnością interpretacji, niesamowitą różnorodnością brzmień, czy to instrumentów, czy to głosów. Było to wtedy zupełne novum. W tamtych czasach słuchało się głównie muzyki pop i tej, którą grało radio „Relaks”, typu the Beatles czy Rolling Stones. I z tej otchłani dźwięków gdzieś tam wyłonił się blues.
Czy tylko miłość do bluesa była motywacją do założenia SBB?
Spotkałem dwóch ludzi, którzy nie dość, że byliśmy młodzi, to doskonale rozumieli, co czuję, choć ja miałem wykształcenia, a oni byli samograjami. Mogliśmy zacząć razem zagłębiać się w tę otchłań dźwięków, jaką jest blues. Bo właśnie sztuką jest zrobić coś prostego, a przy tym głębokiego. Na tym polega cały wic z bluesem. Nie wszyscy zdają się to rozumieć i nadużywają tej nazwy. Zaczynaliśmy od bluesa, bo na bluesie dobrze się łapie interpretacje, i z biegiem czasu stworzyło się wspaniałe porozumienie między trzema całkiem różnymi osobami. Jeden ślusarz, drugi łącznościowiec i góral, a trzeci Ślązak i klasyk. Zawsze trzeba znaleźć jakąś nić, która to pozszywa, a nas połączył blues. Połączył nas bardzo mocno, bo był dla nas bardzo czytelny. Wiedzieliśmy, jakim sposobem znaleźć wspólną interpretację muzyki.
Oprócz tego, że powstał Silesian Blues Band, miał pan okazję grać z Tadeuszem Nalepą i Czesławem Niemenem. Dlaczego trwało to tak krótko?
Nagrania z Breakoutem były wynikiem dziwnych połączeń. Przedwczesna śmierć mojego ojca spowodowała, że musiałem przerwać studia i zacząć zarabiać na życie. Oni grali swoje, a ja swoje – nie bardzo godziłem się z tą muzyką.
Czy rozstanie z Breakoutem miało czysto muzyczne powody?
To było całkowicie inne myślenie. Ja chciałem robić zupełnie coś innego. Wtedy dopiero wchodziłem na scenę zawodową, a już gralismy po 30 koncertów w różnych miastach. Chciałem czegoś zupełnie innego. Granie w karty i picie gorzały mnie nie ruszało. Nadal jesteśmy jednak kolegami. To, że ja trochę wojowniczo odchodziłem, bo w tym okresie byłem buntownikiem i wojownikiem, nie musi oznaczać, że mamy się kłócić. W tym czasie jak coś mi się nie podobało, to rzucałem wszystkim i odchodziłem. Uparłem się, żeby mieć swój zespół i go stworzyłem. Nawet Czesław Niemen nie przekonał mnie, aby grać z jego grupą. Po prostu byłem ze swoim zespołem, przy okazji zahaczając o Breakout i grupę Czesława Niemena. Do dziś mam wielki szacunek dla jednych i drugich. Jednak - jak widać - ja mam inne pomysły, dlatego było SBB i nadal jest SBB.
W którym miejscu SBB przestało być projektem bluesowym i jak doszło do tego, że zespół przekształcił w całkiem nowy muzycznie twór?
Od momentu, kiedy zaczęliśmy robić „Memento z banalnym tryptykiem”. Pierwszym utworem, który zaczęliśmy robić jesienią 1971 roku, było właśnie „Memento”, które w tym okresie opracowane zostało w wersji całkowicie zbliżonej do bluesa. Już wtedy myślałem, że to nie jest taki normalny, czysty stylistycznie blues. Na początku 1974 roku doszliśmy do wniosku, że nazwę zespołu trzeba skrócić. I tak doszedł podtekst ‘Szukaj, Burz, Buduj’. Ja nie oponowałem, w sumie to sprawa czysto producencka. Później okazało się, że to pasuje językowo i tak zostało. Ale tak czy inaczej od tamtego mementu SBB zaczęło być już znakiem firmowym całkiem nowego zespołu.
Ten zespół mógł stać się naprawdę wielki. Jednak wygląda na to, że potencjał SBB został zmarnowany...
Wykorzystaliśmy ten potencjał na tyle, na ile wówczas było to możliwe. My byliśmy zza Żelaznej Kurtyny. Od momentu, kiedy podpisaliśmy zagraniczne kontrakty w Włoszech i Niemczech, mieliśmy ogromną szansę, aby podbić świat. Ale okazało się, że ten świat jest za bardzo podzielony. Oni wszyscy chcieli, abyśmy grali na wielkich festiwalach w Europie, a my musieliśmy grać w Polsce, w Pradze, w Budapeszcie. Pytali się nas, po co? To była nasza ojczyzna. Tu mieliśmy najlepszą publiczność i wspaniałych muzyków. Graliśmy w tych krajach dla setek tysięcy ludzi, co było dla nich niewyobrażalne, a dla nas to było czymś normalnym.
W pewnym momencie wszystko ucichło, zawiesiliście swą działalność. Czy nie pogrzebało to całkowicie waszych szans na zagraniczny sukces?
My i tak musieliśmy zawiesić naszą działalność z powodu przemęczenia dziewięcioletnią pracą. Wtedy przygotowywaliśmy się do robienia muzyki do filmu „Wojna światów” i nikt z nas nie przypuszczał, że kilka miesięcy później będziemy ją mieli u nas w kraju – wprowadzono stan wojenny. I my mieliśmy wtedy grać koncerty? Ja grałem w kościołach i robiłem muzykę teatralną i dobrze, że tak się stało. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia, a może niektórzy mają?
Jak odnosi się Pan do twórczości swojego brata?
On strasznie ciężko pracował na swój prestiż. Ten talent nie wziął się z niczego, to była jego upartość i wyjątkowość. Mogę mu tego naprawdę szczerze pogratulować. Zasługuje na to, żeby mówić o nim, iż jest najlepszy. Jest to talent na swoją miarę, ale ja mam swoją własną drogę. Ludzie, którzy prezentują wysoki poziom, nigdy nie są dla siebie konkurencją, ale się motywują. Na pewno brat nie jest dla mnie konkurencją.
Czy nie myśleliście, aby połączyć siły?
Robimy to czasami i pogrywamy sobie. Rzadziej lub częściej, ale to robimy. Dzieje się to nieregularnie, ale nasze spotkania są bardzo spontaniczne i warte tego oczekiwania.
Czy usłyszymy to na płytach?
To jest mały kraj, w którym wszyscy się ryją. Co chwilę widzimy jakiś nowy billboard, z jakimś leżącym jeleniem artystycznym. To jest wstyd lansować coś takiego, ale widocznie tak trzeba. Jest szansa w nawiązaniu do produkcji z Leśniczówki, że takie projekty powstaną. Pomyślimy o tym.
W 1997 roku zagrał pan w tzw. Super Blues Bandzie na Rawie Blues. Jak udało się doprowadzić do jego powstania?
To nie był żaden super blues band, chociaż tak go nazwano. Ale według mnie to było śmieszne. To była trochę taka sielana. Można jednak robić sto innych rzeczy. Spotkaliśmy się, ale nie miało to żadnego głębszego znaczenia, nic tak naprawdę z tego nie wynikło. To była bardziej komercyjna sprawa.
W marcu zagrał pan dwa koncerty w chorzowskiej Leśniczówce. Lubi pan tam grać?
Tak, grałem z Bezdomnymi Psami Leszka Windera i z SBB. Tylko się zastanawiam, czy te Psy są naprawdę bezdomne... mają Leśniczówkę. Ja tam swego czasu bardzo długo urzędowałem. To było moje odkrycie w czasie stanu wojennego. Oprócz kościołów i teatrów, było moim podstawowym miejscem grania. Swego czasu byłem tam umownym szefem, ale po rozmowach i umowach funkcję tę przejął Leszek. Leśniczówkę bardzo lubię i utożsamiam ją z bardzo ważnymi momentami mojego życia, z niesamowitymi spotkaniami. To były i są jedne z najpiękniejszych chwil mojego życia i mam nadzieję, że to jeszcze długo, długo potrwa.
Dziękuję za rozmowę