Wolał jeść ze śmietnika, niż sięgnąć po mięso. Jego kariera nie była usłana różami
Z jednej strony odludek, z drugiej - imprezowicz, którego opowieści z szalonych czasów wywołują ciarki na plecach. Wielki obrońca praw zwierząt i muzyk, który chciał zostać królem techno, ale… wystraszył swoich fanów. Czego jeszcze nie wiedzieliście o Mobym?
Naprawdę nazywa się Richard Melville Hall, ale to tylko urzędowe dane, bo nawet rodzice zwracali się do niego Moby. Ojciec muzyka już kilka dni po urodzeniu dziecka stwierdził, że Richard to zdecydowanie zbyt długie i poważne imię dla takiego malucha, więc mały Richie został Mobym na resztę życia. To też nawiązanie do Hermana Melville’a, dalekiego krewnego, który napisał słynną książkę "Moby Dick".
Zobacz również:
Życie przyszłej gwiazdy nie było usłane różami. Ojciec muzyka zginął po pijanemu w wypadku samochodowym, kiedy Moby miał dwa lata. Matka artysty miała problem z utrzymaniem siebie i dziecka, dlatego rodzina mieszkała w niezbyt luksusowych warunkach. Moby wspominał na przykład, że po przeprowadzce z San Francisco do Darien w stanie Connecticut byli z matką "biednymi ludźmi w bogatej okolicy". Zdarzało się, że korzystali z pomocy społecznej i dostawali dopłaty do jedzenia, bo nie było ich na nie stać. W późniejszych latach, kiedy szkolni koledzy oferowali Hallowi podwózkę do domu, muzyk podawał adres cudzej willi, żeby przypadkiem nikt nie dowiedział się, jak naprawdę wygląda jego dom.
Artysta dobrze pamięta też mieszkanie w starym magazynie, w okolicy, w której roiło się od narkomanów. Za 50 dolarów miesięcznie strażnik pozwalał ludziom tam rezydować. Miejsce nie miało bieżącej wody, za to miało karaluchy i kradziony prąd. Trudno też powiedzieć, że było bezpieczne. W ciągu dwóch lat zabito tam trzy osoby, w tym kolegę muzyka.
Artysta, który zasłynął elektronicznymi, a nawet popowymi hitami, zaczynał od grania techno. To dosyć oryginalny wybór, bo muzyk w dzieciństwie uczył się gry na gitarze i pianinie, a potem studiował jazz i grał na instrumentach perkusyjnych. Skąd taka wolta? W czasie studiów Moby zorientował się, że jego muzyczne zainteresowania raczej nie trafią do masowej publiczności i czekałaby go kariera artysty grającego dla maksymalnie 10 osób w klubie. Hall sięgnął więc po to, co trafiało do mas: elektroniczne dźwięki. Tak oto Moby został DJem, a kiedy znudziło mu się odtwarzanie tylko cudzych utworów, nagrał demo i zaczął zgłaszać się do wytwórni.
Początki nie były wcale łatwe, ale artysta wspominał, że nie miał planu B, więc to trochę ułatwiało mu zadanie i zdecydowanie dawało motywację do działania. Zresztą do dzisiaj muzyk ma motto: "Cokolwiek się dzieje, pracuj". Trzeba przyznać, że Moby trzymał się tej zasady, niezależnie od tego, czy było mu ciężko, czy też odnosił wielkie sukcesy. Nie zawsze jednak kończyło się to dobrze.
Muzyk, który lubił cały czas wymyślać nowe rzeczy i nie zamierzał ograniczać się do jednego gatunku, prawie zniszczył dobrze zapowiadającą się karierę. Po trzech pierwszych płytach z tanecznymi dźwiękami artysta wydał album, który zszokował fanów. Zamiast techno i elektroniki ludzie znaleźli na "Animal Rights" hardcore’owo-punkową mieszankę. Takim graniem Moby fascynował się w młodości, ale jego późniejsi fani raczej nie docenili tej zmiany. Pechowo dla artysty wydarzyła się ona dodatkowo w momencie, kiedy muzyka elektroniczna zaczęła święcić triumfy na rynku. Na szczęście Moby przemyślał sprawę i przy kolejnej płycie już doskonale wiedział, co zrobić.
Wolał zjeść stary, wyrzucony chleb niż mięso
Moby jest jednym z najsłynniejszych wegan w muzycznym świecie. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, co artysta sądzi o jedzeniu mięsa, wystarczy popatrzeć na jego tatuaże. Wielkie, czarne napisy "Animal rights" na ramionach oraz "Vegan for life" na szyi mówią chyba wszystko. Moby uważa, że ludzie potrafią być okrutni i przerażający, ale zwierzęta są sympatyczne. Nawet szczury, które artysta pamięta z dzieciństwa, bo ojciec przynosił je do domu z uniwersyteckiego laboratorium. Moby został weganinem pod koniec lat 80. Nie było to wcale łatwe, bo wiele osób traktowało wtedy weganizm jako egzotyczny wymysł, a w restauracji na pytanie o dania bez produktów odzwierzęcych można było najczęściej usłyszeć zdziwione: "Co takiego?". To przeszkadzało muzykowi zwłaszcza podczas wyjazdów na koncerty.
Artysta wspominał, że mięso zaczęło go tak brzydzić, że w trasie bywał głodny, ale nawet wtedy wolał zjeść stary, wyrzucony chleb niż burgera. Być może dlatego wiele lat później gwiazdor otworzył własną wegańską kawiarnię w Nowym Jorku i restaurację w Los Angeles. Moby wywołał też kontrowersje, kiedy napisał w sieci, że nie byłoby pandemii koronawirusa, gdyby ludzie zrezygnowali z jedzenia mięsa. Z muzykiem spierali się nawet naukowcy, ale artysta robił to, co uwielbia z takimi komentarzami: zgłaszał je jako fake newsy.
Nie dajcie się zwieść pozorom. Moby może sprawia wrażenie nieśmiałego, wycofanego odludka, ale dopiero od kilkunastu lat to "wrażenie" pasuje do rzeczywistości. W czasach wielkich komercyjnych sukcesów artysta prowadził życie, którego sam się dzisiaj wstydzi. Muzyk przyznaje, że o jego przygodach mówiło pół Manhattanu. Jedną z nich artysta przywołał nawet w dokumencie o swoim życiu. Podczas jednej z tras koncertowych muzyk podróżował z Londynu do Manchesteru. Moby umówił się wtedy z kilkoma osobami w autobusie, hmm, wcale nie po to, żeby dyskutować o filozofii.
Oczywiście gwiazdor był wtedy pijany i pod wpływem narkotyków. Używki zresztą przez wiele lat rządziły życiem muzyka, Moby twierdził, że popadł w nałogi częściowo dlatego, że matka niezbyt się nim interesowała. Jak na ironię muzyk przyszedł pijany na jej pogrzeb w 1996 roku, a potem po prostu zasnął podczas uroczystości. Te opowieści to dzisiaj już przeszłość, tak samo jak sytuacje, w których artysta pytał ludzi na koncertach, czy przypadkiem nie mają przy sobie wolnej działki. W 2008 roku Moby rzucił używki, dokładnie 18 października wypił ostatniego drinka. Muzyk poszedł na terapię, zaliczył odwyk i - jak mówi - jego życie stało się milion razy lepsze niż wcześniej.
Fotografował ludzi na swoich koncertach
Muzyka nie jest jedyną pasją Moby’ego. Artysta zajmuje się też fotografią, ale jeśli myślicie, że ogranicza się do robienia zdjęć komórką i wrzucania ich na swoje social media, to grubo się mylicie. Wujek muzyka pracował jako fotograf dla dziennika "New York Times" i dał kilkuletniemu Richardowi w prezencie pierwszy aparat. Przyszły gwiazdor hobbystycznie robił zdjęcia i rozwijał pasję, a nawet zbudował ciemnię w piwnicy. Moby nawet studiował fotografię i chociaż nie skończył ostatecznie studiów, to nie porzucił hobby. W 2010 roku artysta po raz pierwszy zorganizował wystawę swoich prac. Życie w trasie, tłumy i... apokalipsa - to tylko niektóre inspiracje Moby’ego-fotografa. Muzyk robił na przykład zdjęcia fanom, ludziom na lotniskach, a nawet reporterom, którzy fotografowali jego koncerty. W ostatnich latach Moby dorzucił do swojego popisowego zestawu architekturę i stara się pokazać znane budynki tak, jak nie zrobili tego wcześniej inni.
Można by pomyśleć, że osoba, która przez długi czas żyła tak, jakby jutra miało nie być i nie żałowała sobie alkoholu ani narkotyków, nieraz wpakowała się w spore kłopoty. Okazuje się, że te groźne sytuacje w życiu Moby’ego najczęściej wiązały się akurat z muzyką. W 2002 roku artysta został zaatakowany w Bostonie, po własnym koncercie, kiedy rozdawał autografy. Dwa mężczyźni podeszli do gwiazdora, uderzyli go w głowę, zbili mu okulary, a rozbite szkło poraniło twarz muzyka. Kiedy ochrona próbowała interweniować, napastnicy spryskali pracowników i artystę gazem łzawiącym, po czym uciekli. Moby nie dowiedział się więc nawet, jaki był motyw napaści.
Kilkadziesiąt minut wcześniej ze sceny nawoływał do pokoju i zgody, ale chyba panów nie było wtedy na widowni. Inny incydent miał miejsce podczas festiwalu w Wielkiej Brytanii. Muzyk nie chciał za wiele o nim opowiadać, ale wspominał to jako najgorsze koncertowe doświadczenie na Wyspach. Nie dość, że zapalił się sprzęt, to jeszcze jeden z ochroniarzy wymierzył Moby’emu kilka ciosów. Muzyk na szczęście nie rozpamiętywał tej bójki, ale agresywny pracownik nie ma już co liczyć na zlecenia podczas występów tego artysty.