Jimmy Johnson nie żyje. Miał 93 lata
Jimmy Johnson był ważnym przedstawicielem chicagowskiego bluesa elektrycznego. Na jego dokonaniach bazowało wielu późniejszych muzyków. Ceniony gitarzysta miał 93 lata.
Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli bluesa elektrycznego zmarł 31 stycznia w swoim domu w Chicago. Jimmy Johnson miał 93 lata. O jego śmierci poinformowała rodzina na stronie internetowej muzyka. Bliscy nie ujawnili jednak przyczyny śmierci.
"Mąż, ojciec, brat, mentor i przyjaciel. Jimmy był niesamowitym człowiekiem, który wiódł wyjątkowe życie. Był miły, hojny, zabawny, bystry, kochający, sprytny i niezwykle utalentowany" - czytamy w pożegnaniu wystosowanym przez rodzinę. Naprawdę nazywał się James Earl Thompson i urodził się w 1928 roku na farmie bawełny w Mississippi. W wieku 20 lat wyprowadził się z rodziną do Chicago - tam podjął pracę spawacza. Krótko potem zainteresował się muzyką.
Gdy miał 28 lat kupił pierwszą gitarę, a w wieku 30 lat zagrał pierwszy koncert. Początkowo preferował muzykę soul i występował z artystami tego nurtu, m.in. Otisem Clayem, Denise LaSelle czy Garlandem Greenem. Jego muzyczna kreacja ewoluowała w stronę bluesa i specyficzne połączenie gitary i wokalu.
Pierwszy album muzyka, "Jimmy Johnson & Luther Johnson" ukazał się w 1977 roku. Na jednej scenie występował z legendarnymi muzykami, m.in. Freddiem Kingiem, Otisem Rushem, Albertem Kingiem czy Magic Samem. Jego popularność w Europie przerosła tę w Stanach - w latach 60. i 70. dużo koncertował właśnie na Starym Kontynencie.
Jego pełną sukcesów karierę przerwał wypadek koncertowego busa w 1998 roku. Podczas niego zginęli klawiszowiec St. James Bryant i basista Larry Exum. Jimmy Johnson natomiast doznał poważnej kontuzji i zniknął ze świata muzyki. Powrócił cztery lata później albumem nagranym z bratem - "Two Johnsons Are Better Than One". Wznowił koncerty i powrócił na scenę. Za swoje zasługi dla gatunku Jimmy Johnson w 2016 roku został wprowadzony do kultowej galerii sław Blues Hall of Fame.