Reklama

Przewodnik rockowy. Greg Lake - Lucky Man

Dziś będzie o artyście, którego wspaniały głos zna każdy kto, choćby tylko z przypadku i tylko "słuchowo", zapuścił się w klasykę rocka, a którego imienia oraz nazwiska wielu fanów współczesnej muzyki niepoważnej najzwyczajniej w świecie może prostu nie znać. I właściwie nie ma co się specjalnie dziwić.

Nasz dzisiejszy bohater, czyli Greg Lake, urodził się 10 listopada 1947 r. w Poole (miasto łączące się z sąsiadującym z nim nadmorskim kurortem Bournemouth), w hrabstwie Dorset, w Anglii. Po pierwszych kilkunastu latach dziecięctwa, jak wielu rówieśników, zaczął najpierw słuchać, a potem próbować grać rock'n'rolla. Szło mu na tyle dobrze, iż uznał, że warto w siebie zainwestować i zapisał się na prywatne lekcje gitarowania do miejscowego pedagoga - Dona Strike'a. I pewnie nie byłoby to warte odnotowania, gdyby nie fakt, że mniej więcej w tym samym czasie uczniami Strike'a byli też dwaj inni bardzo utalentowani młodziacy: Andy Summers - późniejszy Policjant i Robert Fripp - w przyszłości Karmazynowy Król Ambitnego Rocka.

Reklama

Po kilku latach nauki Greg stwierdził, że jego zainteresowania już nazbyt mocno wykraczają poza zakres umiejętności nauczyciela i postawił na samokształcenie. W jakiś czas potem wszedł w skład swojego pierwszego "poważnego" zespołu - grupy Teak And The Smokey. Podobno odbył z nim nawet swoje pierwsze europejskie tournée. W Roku Pańskim 1967 dołączył do formacji o odważnej, ale zważywszy na to, kto się przez nią przewinął, nawet nie bardzo szokującej nazwie - The Gods. I tak bogami byli m.in.: organista - Ken Hensley, perkusista - Lee Kerslake oraz basista - Paul Newton (przyszli założyciele Uriah Heep); gitarzysta - Mick Taylor (następca Briana Jonesa w The Rolling Stones); basista - John Glascock (w latach 70. muzyk Jethro Tull); a także multiinstrumentalista - Alan Shacklock (twórca bardzo interesującego Babe Ruth).

W listopadzie 1968 r. Lake rozstał się z The Gods, bo przypomniał sobie o nim Robert Fripp. Zaproponował mu, aby został wokalistą i basistą tworzonego wtedy przez niego zespołu, któremu nieco później nadali demoniczną nazwę - King Crimson (ponoć to jedno z imion Belzebuba!). Warto też wspomnieć, że obok pary Fripp-Lake w pierwszym znaczącym składzie szatańskiej grupy udzielali się: Ian McDonald (melotron, klarnet, flet i saksofony), Michael Giles (perkusja) oraz Peter Sinfield (autor tekstów i twórca oświetlenia podczas koncertów).

A propos koncertów, to debiutem Karmazynowego Króla na skalę masową (dla 300 tysięcy widzów) był jego występ 5 lipca 1969 roku w Hyde Parku, gdy supportował The Rolling Stones podczas ich scenicznego pożegnania ze zmarłym nieco wcześniej Brianem Jonesem. Natomiast co do debiutu płytowego, to ten nastąpił dopiero 10 października tegoż roku i został zatytułowany "In The Court Of The Crimson King". Ujmując to najkrócej, ów album odniósł spory sukces komercyjny (pierwotna sprzedaż to 100 tys. egzemplarzy) i z perspektywy lat zasłużył sobie na miano: Najważniejszego Longplaya Ambitnego Rocka w Dziejach!

Ponieważ ta opowieść tyczy Grega Lake'a, to pora spojrzeć na niego przez pryzmat jego wkładu w nieśmiertelność "In The Court Of The Crimson King". A ten dotyczy przede wszystkim jego partii wokalnych, bo są one tak piękne i monumentalne, że zasługują na miano wręcz boskich. Tyle tylko, że pierwsza, którą mamy szansę wysłuchać, swoją ekspresją i niepokojem może doprowadzić słuchacza do... choroby psychicznej. Oto bowiem krążek zaczyna lawina dźwięku, jazzujące improwizacje i metalicznie zniekształcony śpiew:

"Cat's foot iron claw / Neuro-surgeons scream for more / At paranoia's poison door. / Twenty first century schizoid man".

Posłuchaj "21st Century Schizoid Man":


Po złowieszczym "Schizofreniku XXI wieku" Greg bardzo spokojnie oraz ciepło przeprowadza nas przez liryczne "I Talk To The Wind" i wprowadza pod napływające ścianą melotronu "Epitafium".

"Confusion will be my epitaph".

Kto choć raz usłyszał "Epitaph", ten już nigdy, proszę mi wierzyć, przenigdy go nie zapomni. Ale to tylko połowa rozkoszy, bo zaraz potem Lake bardzo delikatnie i sennie opowiada o "Księżycowym Dziecku", a na koniec dokłada nam jeszcze tytułowy arcy-temat płyty. Śpiewa:

"Three lullabies in an ancient tongue / for the court of the crimson king".

Posłuchaj "Epitaph" King Crimson:


W paręnaście dni po wydaniu "In The Court Of Crimson King" King Crimson wyruszył na trasę koncertową po USA, która zaowocowała... jego rozpadem. Na odejście zdecydowali się Ian McDonald i Greg Lake. Ten drugi, 16 grudnia, w czasie (czy jak sądzę, raczej po nim) koncertu z grupą The Nice organisty Keitha Emersona, dogadał się z jej liderem, że po powrocie do Anglii utworzą wspólną formację. Zanim jednak Greg ostatecznie rozstał się z Robertem Frippem, na prośbę tego ostatniego nagrał jeszcze partie wokalne na drugiego długograja Karmazynowego Króla, na album "In The Wake Of Poseidon".

I znów śpiewał porażająco: "Cat food cat food cat food..." (w "Cat Food") oraz podniośle i potężnie: "In air, fire, earth and water / World on the scales / Air, fire, earth and water / Balance of change / World on the scales / On the scales" (w temacie tytułowym).

W 1970 r., w kwietniu Greg Lake ostatecznie opuścił King Crimson i połączył siły z Keithem Emersonem. Początkowo nosili się z zamiarem ściągnięcia do formowanego zespołu wtedy już eks-perkusisty The Jimi Hendrix Experience - Mitcha Mitchella (co wywołało spekulacje, że chcą zaproponować współpracę samemu Hendrixowi), ale w końcu pozyskali równie młodego co zdolnego pałkera z Atomic Rooster - Carla Palmera.

I tak zrodziła się jedna z najważniejszych supergrup w dziejach - Emerson, Lake And Palmer. Trio, jak kiedyś King Crimson, na wielką skalę zadebiutowało na niezwykłej imprezie, bo w sobotę, 29 sierpnia 1970 r., tuż przed The Doors, zagrało dla 600 tysięcy ludzi podczas festiwalu Isle of Wight. Zaszokowało. Zaszokowało, bo ich progresywny rock po części bazował na brzmieniach wydobywanych z wtedy jeszcze prawie nieznanych syntezatorów (w tym mooga)! Pod koniec tegoż roku do sklepów trafił pierwszy album zespołu - "Emerson, Lake And Palmer". Zachwycił i zadziwił, bowiem przyniósł muzykę tak wyrafinowaną oraz bogatą, że znów można było mówić o rozszerzeniu granic rocka. Utwory były niepokojące, zmienne i niewiarygodnie perfekcyjnie wykonywane. Lake znów śpiewał cudownie. Szczególnie poruszająco w swojej (skomponowanej, gdy był jeszcze nastolatkiem) balladzie "Lucky Man".

"Ooooh, what a lucky man he was / Ooooh, what a lucky man he was".

Zobacz Emerson, Lake & Palmer w "Lucky Man":


Teraz przyspieszymy. Cztery następne longplaye Emerson, Lake And Palmer przyniosły super-progresywny rock (muzykom chodziło m.in. o tzw. "usymfonicznienie rocka") oraz kolejne perłowe ballady Lake'a. Z tych ostatnich wymienię tylko najważniejsze: "The Sage", "From The Beginnings" i "Still... You Turn Me On". Natomiast po wydaniu albumu "Brain Salad Surgery" formacja odbyła ogromne panświatowe tournée i zrobiła sobie dłuższą przerwę, którą zakończyła wydaniem w 1977 r. niemiłościwie nadętego podwójnego albumu "Works Vol. I" (potem jeszcze uzupełnionego słabym "Works Vol. II"). Tak naprawdę to z tych trzech krążków w pamięć zapadała jedynie interpretacja tematu Aarona Copland'a "Fanfare for the Common Man" oraz kolejne pieśni zaśpiewane przez Lake'a: gwiazdkowa, a nagrana jeszcze 1975 r. - "I Believe in Father Christmas" i niewiarygodnie smutna (tekst napisał Peter Sinfield), nieco francusko brzmiąca dzięki akordeonowi - "C'est la vie".

"C'est la vie / Have your leaves all turned to brown / Will you scatter them around you / C'est la vie".

Rok 1978 to ostatni album tria z jego złotej ery - "Love Beach" i jeszcze jeden piękny song Grega Lake'a - "For You". No a w kilka miesięcy później muzycy ELP przestali (choć jak się później okazało nie ostatecznie) ze sobą współpracować.

Następne 33 lata to dla Lake'a: zastępstwa za Johna Wettona w supergrupie Asia; płyty solowe; sformowanie w 1986 r. nowego projektu o kryptonimie - ELP 2, czyli Emerson, Lake And... Powell (z Cozy Powellem nagrali jeden, ale za to bardzo dobry album); reaktywacja Emerson, Lake And Palmer i seria koncertów, a także średni longplay z 1992 r. - "Black Moon" (m.in. z piękną balladą Grega - "Footprints in the Snow") oraz trochę gorszy z 1994 r. - "In The Hot Seat"; dalsze krążki solowe i wreszcie kilka kolejnych powrotów do koncertowej akcji z Keithem i Carlem.

Jeśli ktoś jest zdziwiony proporcjami w tej opowieści, to śpieszę donieść, że zostały one podyktowane znaczeniem tego, co robił Greg Lake na przestrzeni swojego już 65-letniego życia. Po prostu w jego drugiej połowie artystycznie nie szło mu już tak dobrze jak w pierwszej. I tyle...

Czytaj poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama