Przewodnik rockowy: Coverdale i Page
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
20 lat temu, 15 marca 1993 roku ukazała się wspólna płyta Davida Coverdale'a (wokalisty Whitesnake) i Jimmy'ego Page'a, gitarowego herosa z Led Zeppelin.
Widać już starożytni Rzymianie znali się na psychologii, bo w trzymaniu za mordę poddanych, przez ładnych parę wieków bardzo skutecznie pomagała im zasada - dziel i rządź! I choć od tamtej pory minęło mniej więcej dwadzieścia stuleci, to okazuje się, że mentalność człowieka właściwie się nie zmieniła. Bo wciąż potrzebuje, choć temu zazwyczaj zaprzecza, mieć jeśli nie wrogów, to przynajmniej antagonistów.
Ponieważ, jak prawie wszyscy, mam dość polityki, więc pominę milczeniem jakiekolwiek przykłady z jej pola, a wspomnę - zresztą też sygnalnie, o kibicach czy raczej "kibolach". Ci, choć zazwyczaj są takiego samego koloru skóry, choć często mieszkają w jednym mieście, choć piją piwo "z jednej budki", to potrafią być tak zajadli w swym fanatyzmie, że zdarza się, iż nawet zabijają. Ale zostawmy w spokoju sport, bo przecież i w najbliższym nam świecie muzyki (a ta - jak wiadomo - ma łagodzić obyczaje) można znaleźć sporo przykładów jawnej wrogości fanów jednego artysty wobec miłośników innego.
Pora, aby zbliżyć się (przejdę do niego dopiero za moment) do meritum. To co wcześniej napisałem, potrzebne mi było do zwrócenia uwagi na pewien aspekt owych antagonizmów wśród słuchających rocka. Otóż najczęściej menedżerowie lub dziennikarze, w celach promocji albo (w wypadku tych drugich) zwiększenia nakładu pism czy słuchalności rozgłośni, w których pracują, zupełnie świadomie kreują informacje nie tylko o nienawiści wielbicieli tych czy innych zespołów, ale także o niemal jawnej wrogości muzyków w nich występujących.
I tak w latach 60. XX wieku trąbiono gdzie się da o antagonizmach między Beatlesami a Stonesami, a dziś przecież prawie każdy wie, że członkowie obu grup wręcz się przyjaźnili. Podobnie było u nas, gdy w latach 80. doprowadzono do istnej "wojny" między miłośnikami Lady Pank i Republiki.
Teraz już do sedna. W czasach szczytowania klasycznego pra-metalu, w samym centrum rockowego szaleństwa znalazły się trzy bandy potężnie "łojące" - Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath. A my, żyjący w pozbawionym fachowej prasy rockowej PRL-u, dość łatwo daliśmy się zwieść plotkom, że muzycy owych formacji zwyczajnie się nie cierpią. Stąd już było blisko do przeświadczenia, że zdarzyć się może wszystko, ale nie to, iż załogi Page'a, Blackmore'a i Iommiego (lub jak ktoś woli Planta, Gillana i Osbourne'a) zaczną ze sobą kolaborować.
A tu proszę! Najpierw, Tony Iommi połączył siły z należącym do Purpurowego obozu byłym gardłem Rainbow - Ronniem Jamesem Dio, a potem ściągnął do Sabbathów samego Iana Gillana (efekt "Born Again"). Tony później jeszcze nie raz podpierał się głosem innego filara Deep Purple - Glenna Hughesa oraz m.in. "tęczowego" bębniarza - Cozy'ego Powella. Ale to jeszcze nic, bo w 1991 r. doszło do znacznie bardziej zaskakującej współpracy. Oto szef Zeppelinów połączył siły z szefem Whitesnake, a wcześniej frontmanem Purpli - Davidem Coverdale'em. Toż to był istny szok!
25 września 1980 r. w efekcie totalnego nadużycia alkoholu przedwcześnie odszedł perkusista Led Zeppelin - John Bonham. Ta tragedia, jakkolwiek zabrzmi to dość dziwnie, prawdopodobnie zapobiegła innej. Bo nagła śmierć Johna na tyle mocno wstrząsnęła jego przyjacielem, wtedy także balansującym (za sprawą heroiny) między "być albo nie być" Jimmym Pagem, że zrozumiał, iż jeśli chce jeszcze pożyć, to musi natychmiast wyskoczyć z tego ekspresu (kto nie wierzy, to polecam obejrzenie jak wyglądał podczas pamiętnych, a udokumentowanych na "Led Zeppelin DVD", koncertach w Knebworth 4 i 11 sierpnia 1979 roku). W dodatku moment do tego był wręcz idealny, bo dawał szansę na szybką ewakuację i to z wysoko uniesioną głową. Oznaczało to jednak, że trzeba rozwiązać zespół. Robert Plant, wówczas też mocno zmęczony, a jednocześnie zaniepokojony stanem Page'a zaakceptował tę decyzję. W tej sytuacji także ostatni z wielkiej czwórki - John Paul Jones uznał, że to jedyne rozsądne rozwiązanie. I tak Led Zeppelin przeszedł do historii.
Następne dziesięciolecie było w zasadzie dla Page'a zmarnowaną dekadą pod względem artystycznym. Najpierw pokomponował na potrzeby filmu ("Życzenie śmierci II"), potem wraz Plantem, Jeffem Beckiem i Nilem Rodgersem pokombinował pod szyldem The Honeydrippers (minialbum - "Volume One"), a jeszcze później pobluesował oraz porockował z Paulem Rodgersem, Tonym Franklinem oraz Chrisem Sladem pod szyldem The Firm (LP: "The Firm", "Mean Business") i wreszcie w 1988 r. zadebiutował jako solista płytą długogrającą "Outrider". Praktycznie niczego szczególnego nią nie zwojował.
Tak naprawdę jedynymi elektryzującymi dla fanów momentami w jego karierze w latach 80. były okazyjne występy "prawie" Zeppelinów podczas Geldofowskiej akcji "Live Aid" w 1985 r. i trzy lata później podczas gali zorganizowanej dla uczczenia 40-lecia wytwórni Atlantic.
Zważywszy na zeppelinowskie dokonania Page'a można całkiem rozsądnie zapytać, dlaczego w tym okresie stworzył tak niewiele. Odpowiem najkrócej - bo po prostu toczył wówczas ciężką walkę o istnienie. Szarpał się i z używkami, i z brakiem wiary w siebie i swój talent. Na szczęście ją wygrał!
Gdy Jimmy borykał się ze swoimi problemami, inny gwiazdor rock'n'rolla, były wokalista Deep Purple - David Coverdale początkowo odnosił triumfy. Na czele własnego Whitesnake sprzedawał setki tysięcy płyt na całym świecie, a miliony po wydaniu rewelacyjnego krążka "1987".
Niestety następny album (nagrany ze Stevem Vaiem) "Slip Of The Tongue" nie odniósł spodziewanego sukcesu, co sprawiło, że muzycy zaczęli uciekać z "tonącego okrętu". Kapitan wprawdzie pozostał na pokładzie, ale praktycznie bez załogi. Do tego otrzymał porażającą go wiadomość - jego ukochana, piękna i seksowna żona - Tawny Kitaen nagle poprosiła o rozwód. W efekcie David został sam ze swoimi myślami i... whisky. Wydawało mu się, że przynajmniej ta go nie zdradzi. Zaczął z nią ostre i dość długotrwałe współżycie. Ten związek trwał aż do marca 1991 r., kiedy to zadzwonił do niego menedżer Page'a, który w imieniu Jimmy'ego poprosił o spotkanie. Na jego miejsce wybrano Nowy Jork.
W czasie rozmowy obu panów okazało się, że nie tylko dobrze się rozumieją na płaszczyźnie zawodowej, ale że także darzą się sporą sympatią. Zrozumieli, że albo wspólnie spróbują zrobić coś interesującego, albo będą razem pić. Na szczęście instynkt samozachowawczy pchnął ich do pracy.
Zanim o jej efektach, warto wspomnieć o rozpuszczanych tu i ówdzie plotkach, że o ile Coverdale w swoich intencjach był całkiem czysty (zachwycała go perspektywa pracy z mistrzem), tak Page zdecydował się na wspólne nagrywanie, bo chciał w tak ostentacyjny sposób dać sygnał Robertowi Plantowi, że ma już dość czekania na zgodę tego ostatniego na wznowienie współpracy. I co pokazała niedaleka przyszłość, dopiął swego, bo zaraz po pokazaniu się w sklepach albumu "Coverdale / Page", Plant znów zaczął śpiewać u jego boku. Ale to historia już na inną opowieść.
Jeszcze w 1991 r., w posiadłości Coverdale'a nad jeziorem Tahoe w Kalifornii zaczęły się rodzić pierwsze kompozycje, a potem ruszył proces rejestrowania płyty. Ten zakończył się na początku 1992 r., a krążek, po dość żmudnym producenckim dopieszczeniu, wydano dopiero 15 marca 1993 r. Został zauważony, doceniony, ale szczególnego sukcesu komercyjnego nie odniósł. Nie odniósł, bo niestety nie do końca "trafił w czas". Proszę bowiem pamiętać, że młodzi w owych latach zaczęli się dzielić na zwolenników techno, house, rapu i hip hopu (ci praktycznie odwrócili się od rock'n'rolla) oraz na tych, dla których kwintesencją rocka stał się grunge. No a to, co przyniósł krążek, na pewno nie było adresowane do pierwszej ze wspomnianych grup, a drugą mogło zadowolić tylko częściowo.
W czym rzecz? W sposobie rejestracji i produkcji dźwięku, gdyż nadano jej tak brudne brzmienie, aby uniknąć skojarzeń z nadmierną sterylnością charakterystyczną dla hardrockowych zespołów sprzed ery zapoczątkowanej przez Nirvanę (w tym konkretnym wypadku chodzi o surowość w sposobie nagrania bębnów i wtopienie głosu w podkłady instrumentalne). I tak, dzięki temu zabiegowi, słuchając materiału z "Coverdale / Page", ma się do czynienia z wyjątkowo zwartym monolitem. W praktyce oznacza to, że nawet coverdalowskie ballady (np. "Take Me For A Little While"), czy rock'n'rolle ("Feeling Hot") mają bardzo znaczącą masę i - jak to określaliśmy kiedyś - prawdziwie hardrockowy wykop. A co chyba najważniejsze, Jimmy jak nigdy w post-zeppelinowskich latach zagrał nie tylko potężnie, ale i finezyjnie. To ten sam wielki mistrz, który miażdżył nas, dajmy na to, w "Achilles Last Stand".
Ponieważ zawsze uważałem, że dokładne opisywanie czegoś tak subiektywnego w odbiorze jak muzyka jest bez sensu, to nie ponudzę, w jakim tempie jest ten czy ów utwór, lecz jedynie poradzę, aby ktoś, kto nie ma ochoty na słuchanie całości, a chce się dowiedzieć "czy to się je", posłuchał: już wspomnianego "Take Me For A Little While"; obsesyjnego tematu "Over Now" i pięknego (choć też ciężkiego) songu "Don't Leave Me This Way".
Zważywszy, że od momentu, gdy niemal (pomijam nieliczne koncerty) ostatecznie zamilkł Led Zeppelin minęły już 33 lata, to myślę, że może się okazać, iż "Coverdale / Page" pozostanie magnum opus w całej post-zeppelinowskiej karierze Jimmy'ego Page'a, a dla Davida Coverdale'a będzie na zawsze źródłem wielkiej satysfakcji.
Niech rock będzie z Wami!