Krytycy o Led Zeppelin: Słabe, niewyszukane piosenki
Na stronach Interii możecie przeczytać fragment książki "Robert Plant. Życie" autorstwa Paula Reesa. Rozdział opowiada o pierwszej trasie koncertowej Led Zeppelin w Ameryce Północnej, pierwszych, krytycznych recenzjach twórczości grupy i nieudanej próbie wykonania odlewu członka Roberta Planta.
Led Zeppelin nigdy przedtem ani potem nie odbyli takiej trasy koncertowej. Przewożono ich wynajętymi samochodami i samolotami komercyjnych linii lotniczych, a zakwaterowywano w tanich hotelach. Po raz pierwszy i ostatni grali również podczas tournée jako support innych zespołów, zaczynając od pierwszego wieczoru, 26 grudnia w Denver's Auditorium Arena, kiedy to wystąpili przed amerykańską rockową grupą Vanilla Fudge.
Zeppelini od razu wywarli na publiczności potężne wrażenie. Amerykańscy fani wychowani byli na zespołach brzmiących, jakby ich muzycy grali po spaleniu solidnego jointa, ale w brzmieniu tych formacji brakowało soczystych akcentów obecnych w odlotowej muzyce Led Zeppelin. Brytyjczycy uderzali ostro i głośno, a przez to zdawał się ich otaczać nimb nowości. Muzyka Zeppelinów wywoływała niebywałe emocje.
Na początku 1969 roku dotarli z koncertami do Kalifornii i już wiedzieli, że znaleźli właściwe tempo. Przybyli tam na trzy imprezy z Alice Cooperem w klubie Whisky a Go Go w Los Angeles i cztery wieczory w Fillmore, w San Francisco. Położyli wówczas fundamenty swojej sławy i nawiązali kontakty, z których korzystali do końca istnienia zespołu.
Jedną z osób, które wówczas poznali, był Bill Graham, 38-letni impresario, urodzony się w 1931 roku w Berlinie jako Wołodia Grajonca, syn żydowskich emigrantów z Rosji. Jego rodzice i siostra zmarli podczas wojny, a on uciekł z Trzeciej Rzeszy, najpierw do Francji, a potem do Nowego Jorku. Tam został adoptowany przez amerykańską rodzinę i zmienił nazwisko na William Graham. Na początku lat 60. przeprowadził się do San Francisco, gdzie pracował najpierw jako menedżer teatru, a potem szef klubu Fillmore, gdzie pierwsze sukcesy odnosiły takie kapele jak Grateful Dead czy Jefferson Airplane.
Uparty i mówiący prosto z mostu Graham był odpowiedzialny za rewolucję w koncertowym amerykańskim biznesie rockowym. Jako pierwszy zastosował wysokiej jakości wzmacniacze dźwięku i systemy oświetlenia, a później wprowadził w czyn koncepcję organizacji olbrzymich imprez wokół rockowych supergwiazd. Przez następnych osiem lat, aż do gorzkiego i bezsensownego finału w Oakland w 1977 roku, łączyły go z Zeppelinami wzajemnie korzystne stosunki.
Gdybyśmy mieli wyznaczyć centrum imperium, stworzonego przez Led Zeppelin, byłoby nim Los Angeles, a dokładnie Sunset Strip, rozświetlony neonami, trzykilometrowy odcinek Bulwaru Zachodzącego Słońca, biegnący przez zachodnie Hollywood. W latach 40. Sunset Strip stał się miejscem nocnych imprez, na których spotykało się całe miasto. Chętnie odwiedzano podziemny świat jazzowych klubów i melin, gdzie można było zapalić opium, a gwiazdy i gwiazdki filmu mijały się tam z gangsterami. Na powierzchni błyszczał splendor i blichtr, a tuż pod nimi czaiła się dekadencja.
Na początku lat 60. Strip poddał się nowemu brzmieniu, stworzonemu przez The Beatles, a powielanemu przez pozostałe grupy Brytyjskiej Inwazji. Zapanował tu inny rodzaj hedonizmu - na czele nowej arystokracji stanęli muzycy z The Byrds. Gdy narkotyki i egoizm sprawiły, że formacja ta się rozleciała, tron objęli The Doors. Jednak Jim Morrison i jego kumple nie potrafili swobodnie oddychać takim powietrzem, nieźle rozrzedzonym na szczytach celebry, więc kiedy do miasta przybyli Led Zeppelin, Strip czekał już na nowego władcę.
I rzeczywiście - wkrótce czwórka Brytyjczyków podbiła to miejsce, ustanawiając swój dwór w cieniu napisu "HOLLYWOOD" i konsumując to, co im zaoferowano. Nastąpiło to po pewnym czasie. Za pierwszym razem Zeppelini musieli bowiem dowieść swoich praw do tronu - zwłaszcza wokalista, któremu Kalifornia wydawała się ziemią obiecaną.
"Zacząłem spędzać czas z Janis Joplin i ludźmi z Jefferson Airplane - przyznał w rozmowie. - To były szalone dni. Żaden z nas nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Wciąż otaczały mnie eksplodujące gwiazdy, a galaktyki wybuchały naokoło z głośnym bum! bum! bum! Wciągałem je wszystkie jak księżycowy pył".
Dzieci kwiaty nie wydawały się gotowe na przyjęcie Led Zeppelin. Podczas ośmiu koncertów na Zachodnim Wybrzeżu zespół nie tyle zapewniał rozrywkę, co atakował.
"Ci z Zachodniego Wybrzeża byli k...o zblazowani - wspomina Cole. - Nie tylko muzycy, ale także widzowie. Miejscowe zespoły grały fantastycznie, więc fani byli rozpuszczeni jak dziadowski bicz i o wiele bardziej wyluzowani niż w innych częściach USA. Zagrali im Zeppelini i raptem jakby ktoś wsadził publiczności fajerwerk w d...ę! Kiedy tylko kapela przygrzała ze sceny, fani totalnie odlatywali. No naprawdę, niesamowicie. Po drugim koncercie w San Francisco jechałem do hotelu z Peterem i powiedziałem mu, że nie chcę pracować z żadnym innym jego zespołem: 'Daj mi tylko ich - a wszystko będzie cacy'".
Patrząc każdego wieczoru na osłupiałe twarze, Plant zrozumiał, że jest właśnie tam, gdzie chciał być. Znów zaczął się puszyć na scenie - jak to ujął w wywiadzie dla magazynu "Q" w 1988 roku: "Musiałem się czuć jeszcze dość niepewnie, bo biegałem po scenie z wypiętą piersią, wydymając usta i odrzucając grzywę do tyłu jak jakaś żyrafa z West Midlands".
"Robert dopiero zaczynał przyzwyczajać się do statusu gwiazdy - twierdzi Cole - ale każdy muzyk ma dwie twarze - sceniczną i pozasceniczną. Poza sceną zdarzały nam się drobne starcia, czasem całkiem głupie. Pamiętam, jak podczas trasy przyjechaliśmy do Miami. Siedzieliśmy nad hotelowym basenem, Robert powiedział, że idzie pobuszować po sklepach, a ja zażartowałem, żeby mi przyniósł kanapkę. O to samo poprosiłbym Petera, gdyby to on dokądś szedł. Robert chyba nigdy mi tego nie wybaczył".
Debiutancki album zespołu pojawił się na półkach amerykańskich sklepów w dniu ich ostatniego koncertu w Fillmore. Krytycy potraktowali go co najmniej podejrzliwie, jeśli nie z jawną pogardą. John Mendelsohn z "Rolling Stone'a" odrzucił go w całości jako "płytę zawierającą słabe, niewyszukane piosenki", sugerując jednocześnie, że wokalista "nie jest nawet w połowie tak emocjonujący jak Rod Stewart".
Pojawiły się także pierwsze oskarżenia o plagiat, które w następnych latach tak dokuczyły Zeppelinom. Młody amerykański piosenkarz Jake Holmes ogłosił, że "Dazed and Confused" to jego utwór, upierając się, że Page usłyszał tę piosenkę w wersji akustycznej podczas wizyty w Nowym Jorku w roku 1967. Page wraz z zespołem zlekceważyli zarówno Holmesa, jak i krytyków. Doskonale wiedzieli, że każdy koncert w Ameryce zjednywał im kolejnych zagorzałych fanów. Album zaś rozgościł się na amerykańskich listach przebojów, pozostając tam przez większą część następnego roku.
Tournée zakończyło się na Wschodnim Wybrzeżu. Pod koniec ostatniej z czterech imprez w bostońskim Tea Party Club wyjący tłum nie chciał wypuścić muzyków ze sceny. Zeppelini grali więc dalej, w sumie przez cztery godziny, wypełniając ten czas własnymi wersjami utworów Beatlesów. W Nowym Jorku Grant zdołał przekonać Billa Grahama przed koncertem w jego klubie Fillmore East, żeby przesunął jego kapelę z pierwszego miejsca na drugie (tego wieczoru zagrały tam trzy zespoły). Było to posunięcie godne mistrza show-biznesu, gdyż w ten sposób Led Zeppelin konkurowali bezpośrednio z gwiazdą wieczoru, grupą Iron Butterfly, która w porównaniu z młodymi Brytyjczykami wypadła beznadziejnie.
Rzeczywistość prześcignęła najdziksze oczekiwania Planta. Wszystko działo się dla niego za szybko. Osiem miesięcy wcześniej nie miał grosza przy duszy i pracował jako robotnik - teraz Stany Zjednoczone leżały u jego stóp. To wystarczyłoby, żeby zawrócić w głowie nawet komuś dużo bardziej odpornemu.
"Zacznijmy od tego, że jako chłopak z Czarnego Kraju czułem się całkiem nie na miejscu - przyznał Plant. - Przejście od wylewania asfaltu w West Bromwich do koncertów na scenie klubu Fillmore w San Francisco... Wydawało mi się to raczej dezorientujące. Miałem 20 lat, kiedy zaczęliśmy koncertować. Wiele razy kończyłem jako rozbitek bez zespołu i musiałem się jakoś ratować przed katastrofą".
Podczas tej trasy zdarzały się muzykom najdziwniejsze doświadczenia, które często były właśnie miarą sukcesu, jaki osiągnęli Led Zeppelin.
Pod koniec trasy, w Chicago, do hotelowego pokoju Planta zadzwoniły dziewczyny z Plaster Caster, grupy, która podjęła się tworzenia gipsowych odlewów wzwiedzionych penisów młodych byczków - gwiazd rocka. Po dłuższych namowach zgodził się, ale nic z tego nie wyszło.
"Dwie dziewczyny weszły do pokoju z drewnianą skrzynką z odpowiednimi grawerunkami, zachowując się bardzo uroczyście - opisywał Markowi Williamsowi z "International Times". - I nagle jedna z nich zaczęła się rozbierać. Była raczej tęga, o tak, i w końcu stanęła przede mną, naga jak ją Pan Bóg stworzył. Potem zaczęła smarować się mydłem, nadzieniem do pączków i whisky, wcierając to wszystko w siebie od stóp do głów i po paru chwilach zrobiła się z niej prawdziwa góra namydlonego cielska. Z początku jej się to podobało, ale potem jej przyjaciółka, która przyszła dla towarzystwa, zaczęła chować się pod łóżkiem. W końcu dziewczyna wskoczyła pod prysznic, zabrała swoje ciuchy i zwiała".
-----
Książka "Robert Plant. Życie" ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Bukowy Las, w przekładzie Macieja Studenckiego.