Złoty łańcuch na czerwonym karku

Kid Rock "Rebel Soul", Warner Music Poland

Kid Rock dobrowolnie zamknął się w stylistycznej kopule
Kid Rock dobrowolnie zamknął się w stylistycznej kopule 

Kid Rock zrzucił z siebie awanturniczy rap rock niczym swój futrzany płaszcz alfonsa, zmieniając się w przydrożnego trubadura z kempingowej przyczepy. To wiemy od dawna. Trzeba przyznać, że wyszło mu to całkiem naturalnie. Sęk w tym, że "Rebel Soul", dziewiąty album obrońcy amerykańskich ideałów, buntowniczy jest raczej tylko z nazwy.

Od wydanego w 2010 roku "Born Free" w muzyce Kid Rocka zmieniło się niewiele. Podobnie jest w sferze narracji, w której ilość patriotycznych, czytaj republikańskich, i lokalnych banałów, z uświęconym prawem do posiadania broni, słusznie tu pojmowanym szowinizmem i "piciem szampana z damskich pępków" (o którym na wiecach Mitta Romneya pewnie nie śpiewał), dawno przekroczyła masę krytyczną.

Najważniejsza zmiana dotyczy samej produkcji, wykonanej tym razem przez Rocka i jego własną grupę wsparcia Twisted Brown Trucker. W tym układzie 41-letni Dzieciak z Michigan mógł pozwolić sobie na większą swawolę, na którą Rick Rubin (odpowiedzialny za "Born Free") z pewnością by nie pozwolił. Dobrym tego przykładem jest przede wszystkim - jedyny w tym zestawieniu raprockowy - numer "Cucci Galore", na który dwa lata wcześniej Rubin ponoć się nie zgodził, i chyba wiedział, co mówił.

Przesady jest tu bowiem zbyt wiele, nawet jak na klasyczny "fuck anthem". Mamy tu więc scenki rodzajowe w typie: "Wszyscy nadzy w wannie / każdy skory do masażu"; jest "czarne lamborghini z tapicerką z leoparda", a także stojące w jawnej sprzeczności do deklarowanej nagości, noszone przez wszystkich "jadalne bikini oraz czekoladowe martini" i - znana skądinąd z wątpliwej tolerancji wobec hołubionej przez Rocka klasy pracującej - Naomi Campbell na "dywanie z polarnego niedźwiedzia". Cóż, przy takim nagromadzeniu frazesów i złego smaku Ted Nugent wydaje się intelektualistą.

Dalej jest już tak, jak to bywało na ostatnich albumach, spiętych wspólnym mianownikiem bluesa, hard i southern rocka ("Chickens In The Pen", "3 Catt Boogie", "Mr. Rock n Roll", "Rebel Soul", pobrzmiewający Deep Purple "Celebrate", singlowy pokrzepiacz żołnierskich serc "Let's Ride"), country ("Happy New Year", idylliczny, ragtime'owy "Redneck Paradise") i soulu z rodzimego Motown ("Detroit, Michigan", funkujący "Midnight Ferry"). Całość zaś inkrustowano zgrabnymi chórkami najemnych artystów rekompensujących wokalne ograniczenia Kid Rocka. Przy schodzącym na coraz dalszy plan, dobrym, starym rock and rollu, zafiksowanie Roberta Jamesa Ritchiego na ten kierunek budzi pewien szacunek.

Kid to przede wszystkim tradycjonalista, który operując rockowymi chwytami pasującymi bardziej do radiowego formatu sprzed co najmniej 20 lat na swój sposób adaptuje je do współczesnych realiów, i choć wypada w tym dość anachronicznie, sądzę, że nie udaje - on taki po prostu jest. Czasami jednak przesadza, jak choćby w niewiarygodnie łagodnym "The Mirror", śpiewając z efektem auto-tune, co w kontekście rockowej tradycji uznać należy za absolutne świętokradztwo.

"Założę się, że polubisz mój Rednecki Raj" - wyśpiewuje Rock. Raj, gdzie przysłowiowe żucie tabaki popijanej whisky w otoczeniu rodziny i przyjaciół jawi się jako spełnienie marzeń każdego spalonego słońcem karku z Południa USA. W tym prowincjonalnym edenie Kid Rock czuje się równie bezpiecznie, jak w stylistycznej kopule, w której dobrowolnie się zamknął. Ale jak się to ma do baletów u Hugh Hefnera z "Cucci Galore" wie chyba tylko sam autor.

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas