Wielosmakowe landrynki bez smaku
The Ting Tings "Sounds From Nowheresville", Sony Music
Manchesterski duet zmaga się z etykietką zespołu jednego przeboju oraz tak zwanym kryzysem drugiej płyty. I przegrywa dwa do zera.
W 2008 roku The Ting Tings w brawurowy sposób podbili serca publiczności, łaknącej modnych i pretensjonalnie uroczych gwiazd, najlepiej z estetyką zawieszoną pomiędzy quasi niezależną sceną indie a mającym szerokie pole rażenia mainstreamowym popem. Katie White i Jules de Martino w ten target wpasowali się idealnie, głównie za sprawą irytująco przebojowego singla "That's Not My Name", ale też dzięki wizerunkowi. The Ting Tings wyglądali fajnie, pisały o nich poszukujące nowych stylów gazety, byli po prostu "cool" i - jak już wspomniano - mieli przebój na listach.
A sukces był naprawdę oszałamiający, bo przecież nie każdy wykonawca może pochwalić się nakładem płyt liczonym w milionach egzemplarzy i wizerunkiem artysty wyznaczającego trendy (nawet jeśli tak nie było). Nie przeszkodził temu nawet bolesny fakt, że piosenki manchesterskiego duetu trudno nazwać wybitnymi, czy choćby wyszukanymi.
W tej materii na drugim albumie grupy nic się nie zmieniło, a muzykę The Ting Tings trudno określić innymi przymiotnikami, jak szablonowa i mało wymyślna. Piosenki z "Sounds From Nowheresville" skaczą po cieniutkiej granicy oddzielającej prostotę od prostactwa, co od zawsze było znakiem rozpoznawczym manchesterskiego duetu. Czy również i atutem? Tutaj zdania są mocno podzielone, a "Sounds From Nowheresville" wcale nie daje twierdzącej odpowiedzi na to pytanie. Wręcz przeciwnie.
Prostota jest walorem, gdy niesiona jest dobrą piosenką. Na drugim albumie próżno o dobre, nie mówiąc już o wybijających się utworach. Nie ma co również szukać następcy przesadnie brawurowego, ale skutecznego "That's Not My Name". A przecież ta piosenka to as atutowy duetu. Po przesłuchaniu "Sounds From Nowheresville" nie ma wątpliwości, że ten wysłużony już singel dalej będzie ciągnął karierę The Ting Tings.
Drugą cechą zespołu jest swoboda i nonszalancja, z jaką poruszają się pomiędzy stylami muzycznymi. Na "Sounds From Nowheresville" jest ich zatrzęsienie, co akurat odpowiada postmodernistycznej formule duetu. Jest ich tak sporo, że warto wymienić je jednym ciągiem - tak dla lepszego efektu. Otwierające "Silence" to zabarwione mrokiem electro, "Hit Me Down" ma w sobie coś z wrzaskliwego hip hopu M.I.A., "Hang It Up" to rytmiczny hard rock, "Give It Back" również gitarowy rock, ale ten bardziej alternatywny, "Guggenheim" to wydeklamowany retro popowy numer, "Soul Killing" ma jamajskie brzmienie, "One By One" to eteryczny synth pop, "Day To Day" brzmi jak akustyczne r'n'b, "Help" zalatuje słodkawym kalifornijskim soft rockiem, wreszcie "In Your Life" to folkowa ballada z rzewnie brzmiącą partią skrzypiec. Uff...
Najgorsze jest jednak to, że te różnokolorowe muzyczne landrynki ładnie może prezentują się w opakowaniu, ale niestety smak ich jest mdły i bez wyrazu. W tej muzyce jakby brakowało emocji, a nawet histeryczny krzyk Katie White w refrenie "Guggenheim" brzmi nieprzekonująco i panicznie, jakby wokalistka obawiała się, że jej wynurzenia interesują wyłącznie ją samą i chce nimi na siłę zainteresować innych. Zresztą cała płyta emanuje brakiem sugestywności i wyrazistości. Niby materiał jest urozmaicony, przebojowy, zgrabnie wyprodukowany, ale jednak mało interesujący i pełen pustych frazesów.
W jednym z wywiadów The Ting Tings wspominali, że pierwsze piosenki nagrane z myślą o drugim albumie zostały skasowane po tym, jak... zyskały aprobatę decydentów z wytwórni płytowej. Zastanawiające, jak brzmiały tamte wydziedziczone kompozycje zwłaszcza, że te z "Sounds From Nowheresville" nie pozostają ze słuchaczem na zbyt długo.
4/10