The Black Keys "Turn Blue": Nie-skazani na bluesa (recenzja)
Paweł Waliński
Wyobraźcie sobie, że Iron Maiden przestaje grać heavy metal, Beyonce odwraca się od r'n'b, a Weekend zaczyna grać space rocka. Niewyobrażalne. Myślałem podobnie o ewentualności, że Black Keys przestaną grać garażowego blues-rocka. A co się okazuje? Można? Można! Ale z jakim efektem?
Zaczyna się niewinnie. Starter w postaci Hendrixowego w partiach gitar "Weight of Love" jest świetny. Znalazło się w nim miejsce i dla fajnych soulowych wokali, i dla odrobiny cukierkowej psychodelii z gatunku Small Faces, i dla absolutnie bezczelnej, egocentrycznej, byczej solówki. Strasznie dobry to numer. Im dalej jednak w las, to jest w album, tym wyraźniej słychać, że The Black Keys mocno dryfują w kierunku indie rocka. Zupełnie jakby panowie postanowili przedzierzgnąć się z mężczyzn w chłopców i celowo nie nagrywać stadionówek, które rozpinały dziewczynom staniki i opuszczały do kolan majtki. Bardzo dziwny to obrót spraw po "El Camino", za którą ściągnęli aż trzy statuetki Grammy.
Szczególnie, że już po raz czwarty album produkuje im Danger Mouse i podobnie jak przy okazji poprzedniej płyty, poza byciem producentem, jest współtwórcą materiału. Zmęczenie formą? Jeśli tak, to tylko przyklasnąć, że zespół nie odcina kuponików, ale szuka nowych wód. Z tym że wody, na które właśnie wypłynął, są dobrze spenetrowane przez inne formacje (nie żeby poprzednie nie były - White Stripes, Two Gallants i w ogóle...). W bardziej cyzelowanych, intymnych formach, w tym całym bardziej sypialnianym entourage'u duet wydaje się gubić odrobinę pary. Mniej upbeatowe numery mają - jasne - mniejszą siłę przebicia. Nie czyni ich to jednak wcale słabymi. Płyta nie zlewa się w papkę i jest z czego wycinać single, choćby takie "Fever" brzmiące, jak co lepsze momenty ostatniej płyty Arctic Monkeys - "AM". Na "Turn Blue" więcej też parapetów i rozkminek czysto audiofilskich - gdzie nie ma garażowego pier***, pojawiają się niegłupie smaczki, kilkuwarstwowe konstrukcje. A niełatwo zamknąć tyle fajnych dźwięków w kawałku popowej długości i nie przesadzić.
Dziwne wrażenie sprawiają wokale. Niby bardziej urozmaicone, ale powielanie patentu z głosem podbitym basem, plus smykami w tle rodzi jakieś przedziwne skojarzenie z numerami Duffy czy Amy Winehouse (sic!). Wyraźna jest też zmiana nastroju w tekstach, w których miejsce sowizdrzalskiego machismo zajęły jakieś grobowe przemyślenia, ewidentnie spowodowane bardzo ponoć hardcore'owym rozwodem Auerbacha. No ale za to mieć pretensje, to już jawna chamówa. Za co można je mieć zupełnie uczciwie i etycznie - to fakt, że panowie tak się w studiu z Danger Mousem rozbisurmanili, że pośród wszystkich tych produkcyjno-aranżacyjnych fajerwerków trochę zapomnieli o zawartości. Nie żeby numery były złe - są fajne. Jak wspomniałem, single wykroić można spokojnie. Tylko że kiedyś można nimi było wywalić dziurę w ścianie, zabić pancernika, sprzedać Putinowi liścia. Teraz możecie nimi najwyżej pogłaskać kota. Siły na albumie mało. Mało potu w pachwinach i whisky w krwiobiegu. Buńczucne chłopaki dorosły i chyba spokorniały. Naturalna kolej rzeczy i - ponownie - nie można przecież w kółko tego samego (chyba, że jest się Lemmym), ale starych fanów może ta wolta nie przekonać. Czy zdobędą nią nowych?
Tu babka wróżyła na dwoje. Bo jeśli nie myśleć "garage rock", a myśleć "indie" - wszystko działa. Ja osobiście jednak, jeśli już słyszę muzyczny zwrot, życzyłbym sobie więcej podróży w krainę trzyliterowego narkotyku, więcej różowych flamingów i całego tego psycho-tałatajstwa. To, co oferuje duet obecnie, za bardzo pachnie dezynfekowanym chlorem oddziałem szpitalnym. Za bardzo schludne jest i sterylne. Ale następny album sprawdzę na pewno, bo bardzo jestem ciekaw, gdzie ich poniesie.
The Black Keys "Turn Blue", Warner Music Poland
6/10