Reklama

Świetny pomysł, ale przeciętny film

Lao Che "Soundtrack", Mystic

Najlepiej kojarzona (choć chyba nie najbardziej kasowa) płyta Lao Che, concept-album "Powstanie Warszawskie" z 2005 roku chyba nie przetrwała próby czasu. Na szczęście Lao Che nie stali się jego zakładnikami i z każdym kolejnym wydawnictwem próbują jakoś zaskakiwać swoich fanów.

Tak też jest z piątym regularnym longplayem zespołu, albumem "Soundtrack". Płyta, jak wskazuje już tytuł, miała być ścieżką dźwiękową do filmu opartego o teksty i muzykę zespołu. Dzieło jednak nie wyszło poza sferę luźnych planów. "Soundtrack" stał się więc autonomicznym albumem.

Reklama

Współpraca z brytyjskim producentem Eddiem Stevensem (wielozadaniowcem - aranżerem, producentem i sidemanem - przy takich projektach jak choćby Moloko czy Zero 7) zapowiadała najciekawszą muzycznie płytę Lao Che. Rzeczywiście "Soundtrack" jest różnorodny. Pierwszy utwór na płycie, "4 piosenki", prowadzony jest przez reggae'owy bas, który przywodzi na myśl skojarzenia z wczesnym Kultem, a potem zostaje skontrowany trupim klawiszowym dronem. Leniwy nastrój kontynuuje piosenka "KołysanEGO". "Jestem psem" to chyba spore zaskoczenie dla fanów Lao Che - utwór oparty został o abstrakcyjny triphopowy bit, a rap Huberta "Spiętego" Dobaczewskiego przypomina odrobinę o początkach grupy, płycie "Gusła" i... twórczości hiphopowych eksperymentatorów z wielkopolskiego Napszykłat.

Na płycie momentami sporo się dzieje w kwestii aranżacji. Najciekawsza pod tym względem jest chyba piosenka "Już jutro", oparta funkowy podkład, wzbogacona krótkimi IDM-owymi, elektronicznymi wyładowaniami, a kończąca się euforycznym outro, trochę w stylu Becka z późnych lat 90. "Govindam" to z kolei wycieczka w stronę... piosenkowego minimal techno. Szkoda, że wokal Spiętego kompletnie nie pasuje do tej konwencji.

Płyta niestety nie broni się jako całość. Mimo różnorodności stylistycznej, ładnego brzmienia i niezłych aranżacji, niemal wszystkie piosenki są po prostu dość przeciętne. Singlowe "Zombi!" mocno zaciąga dług u wczesnego Bloc Party - tego typu bas i taneczna perkusja mogły robić wrażenie 8 lat temu. Obecnie to potwornie ograny patent. "Dym" rozpoczyna się słowami "rzuciłem palenie i kościół / do pierwszego wracam do drugiego nie" - te dwa wersy wydają się w swojej antyregilijności toporne i egzaltowane, brzmią, jakby wokalista nieudolnie próbował podrobić Marcina Świetlickiego Nie ma tu też specjalnie zapamiętywanych, oryginalnych melodii.

Teksty, jak zwykle u Lao Che, naładowane kulturowymi, w szczególności biblijnymi odniesieniami, to chyba warstwa twórczości zespołu, która broni się najbardziej. Spięty ma doskonały słuch językowy i nie boi się różnych stylizacji, wyłapuje ze skrawków rzeczywistości, co bardziej zabawne, smakowite fragmenty ("są słowa, co je chłopaczyna na murze maluje, że policja jest brzydka, a Ala w siusiaka całuje"). W przypadku gdy warstwa muzyczna zwyczajnie nie porywa, dobre teksty to jednak raczej umiarkowane pocieszenie. Szkoda więc zmarnowanej szansy na naprawdę udaną płytę Lao Che.

5/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lao Che | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy