Recenzja Tokio Hotel "Dream Machine": Odnaleziona droga
Czas przestać kojarzyć Tokio Hotel z nijakim pop-rockiem sprzed lat. Dzisiaj to nowoczesna grupa muzyczna, która w końcu odnalazła swoją tożsamość po wolcie stylistycznej na poprzednim albumie. Nie można przy tym zapomnieć, że to dopiero początek drogi ku lepszemu.
Tokio Hotel większości kojarzy się zapewne z dokonaniami zespołu sprzed dekady. Kto pamięta, jak wówczas grupa czterech nastolatków dość solidnie polaryzowała odbiorców? Nie muzyką, bo trudno było znaleźć coś szokującego oraz kontrowersyjnego w tym nijakim i pozbawionym wyrazu pop-rocku. Znacznie głośniej było o androgenicznym, wizerunkiem lidera grupy, Billa Kaulitza, oburzającym bardziej tradycjonalistyczne osoby.
Tokio Hotel: Jak zmieniał się Bill Kaulitz?
O dziwo w żaden sposób nie przeszkadzało to muzykom w osiągnięciu sukcesu również nad Wisłą. Singlowe "Schrei" i "Durch den Monsun" można było spotkać na rotacji największych stacji muzycznych, a zdjęcia zespołu chętnie ozdabiały okładki magazynów dla nastolatek. I chociaż Tokio Hotel wydało od tamtej pory wcale nie mniej głośne trzy albumy (licząc tylko premierowy materiał), popularność niemieckiej grupy w Polsce znacznie spadła. Stąd też sporo słuchaczy kojarzących bandę emo-dzieciaków sprzed 12 lat może nieźle zdziwić się, trafiając na ich współczesną inkarnację.
A co może najbardziej uderzyć tych fanów, którzy w ciągu ostatniej dekady z Tokio Hotel mieli kontakt co najwyżej podczas wyrzucania starych czasopism do kontenerów na makulaturę? Przede wszystkim na "Dream Machine" gitar jest jak na lekarstwo. Zrezygnowano również zupełnie z tekstów w języku niemieckim na rzecz całkowitego poświęcenia się angielszczyźnie. W gruncie rzeczy to zupełnie inny zespół niż kiedyś! Jasne - nowy album nie wziął się znikąd, bowiem to kontynuacja drogi obranej przez muzyków podczas "Kings of Suburbia" z 2014 roku. Jednak o ile tam problemy tożsamościowe były dość poważne i wydawało się, że sami muzycy nie do końca wiedzieli w jaką stronę chcą zmierzać, tak "Dream Machine" jest już zdecydowanie bardziej przemyślane i spójne.
Otrzymujemy więc miks współczesnej muzyki klubowej z wokalnym electro-popem nawiązującym do Disclosure czy Years & Years oraz bardziej alternatywnymi naleciałościami, wyciągniętymi z post-dubstepowych artystów pokroju Flume'a czy Jamie'ego XX-a. Solidnie rozplanowana przestrzeń utworów wraz z zaskakująco dobrym użyciem pogłosów, chętne wykorzystywanie syntezatorowych arpeggiów ewokujących lata 80., a to wszystko podkreślone bębnami z automatów perkusyjnych. Owszem, nie doświadczymy tu zbyt wiele żywych instrumentów.
Ale o ile na poprzedniej płycie można było zastanawiać się, czy to dobry kierunek, tak teraz w końcu słuchacz odnosi wrażenie, że Tokio Hotel odnaleźli się w narzuconej sobie stylistyce. Tak powinno być od początku ze zredefiniowaniem ich brzmienia. Dzięki temu w końcu trudno rzucić im argument bezmyślnego kopiowania trendów. Ale czy to znaczy, że nie ma się do czego przyczepić? No, nie do końca.
Singlowe "Something New" rozkręca się nieźle - na ambientowych padach Bill Kaulitz częstuje wokalem wyraźnie inspirowanym dokonaniami współczesnego, mrocznego r'n'b z całą tą lekką zagubioną manierą oraz falsetem, nie popadając jednocześnie w przesadę. Kiedy kompozycja dochodzi jednak do momentu kulminacyjnego, numerowi brakuje mocy. Jak to rozwiązać pokazuje "Easy", które może i zaczyna się od patetycznego fortepianu, ale instrument sprawnie ustępuje syntezatorom, a przede wszystkim nie rozczarowuje w momencie dropu. Na podobnym patencie stworzona jest "Elysa", zniechęcająca jednak swoją płaczliwością i stanowiąca najsłabszy punkt albumu.
Warto w pełni pochylić się za to nad nieco chillwave'owym "What If", porywające sprawnie funkującą linią basu i refrenem. Bardzo cieszy, że tytułowe "Dream Machine" koresponduje z tym numerem od strony kompozycyjnej, stając się jego cięższą i wolniejszą wersją. Podobnie można by było powiedzieć o "Cotton Candy Sky", ale dobre wrażenie burzy tu potraktowany auto-tune’em wokal, sprawiający, że Bill brzmi jakby poruszał się na granicy fałszu.
Wciąż szwankuje warstwa liryczna, choć niewątpliwie na plus należy zaliczyć zrezygnowanie z tematów seksualności, co odbijało się negatywnie na tekstach poprzedniego krążka. Ale gdy Bill śpiewa "Poszukuję czegoś nowego/Nie wiem, czego szukam/Ale szukam czegoś" w singlowym "Something New", słuchacz zastanawia się, czy wersy te faktycznie były wynikiem pracy twórczej czy improwizacji w trakcie nagrywania. Oparcie "Better" na repetywności też nie było dobrym pomysłem. Reszta to tradycyjne motywy pokroju mów motywacyjnych w numerze tytułowym czy tęsknotą za prostszymi czasami w "Easy".
"Dream Machine" daleko do doskonałości, ale trudno nie dojść do wniosku, za który fani starego wcielenia Tokio Hotel pewnie rzuciliby się na mnie z żyletkami: to najbardziej przemyślane do tej pory dokonanie niemieckiego zespołu. W końcu pojawia się tu jakaś myśl przewodnia, dzięki czemu dostajemy dzieło spójne. Ponadto w warstwie muzycznej nareszcie można odnaleźć jakąś własną tożsamość. Wciąż dużo tu elementów do dopracowania, ale warto wypatrywać, dokąd będzie prowadzić obrana przez muzyków droga.
Tokio Hotel "Dream Machine", Sony Music Entertainment
5/10