Recenzja The Rolling Stones "Blue & Lonesome": Bezczelna zabawa
Paweł Waliński
Mało kto wydawszy album z coverami trafia na pierwsze strony wszystkich możliwych serwisów muzycznych i kulturalnych. Ale kto miałby, jeśli nie Stonesi?
Panowie ostatnio nie próżnują. Wydawałoby się, że poprzedni album grupy, "A Bigger Bang", ujrzał światło dzienne aż jedenaście lat temu, co jest najdłuższą przerwą w ich historii, ale choćby niedawno panowie zagrali historyczny koncert na Kubie, Keith Richards wydał solówkę ("Crosseyed Heart", 2015 r.), a Jagger zrobił dziecko swojej (już) byłej dziewczynie. Dodatkowo Stonesi chwalą się, że nową płytę nagrali z marszu, w trzy dni. Też chciałbym mieć w ich wieku taką parę i - cytując klasyka - świeżość w kroku. Promienieję na myśl, że może i mnie uda się za lat czterdzieści, mimo wysoce patologicznego trybu życia, z uśmiechem pokazywać kosiarzowi z odległości środkowy palec.
"Blue & Lonesome" to trochę taka zabawa podstarzałych gówniarzy (w sumie muzycy mają prawie 290 lat). Wpaść do studia i nagrać sobie ot tak szlagiery na których się dorastało ponad pół wieku temu. Zabawa o tyle bezczelna, że nie ma tu niczego nowego, nowatorskiego - przeciwnie, to granie tak proste i klasyczne, że aż zęby bolą. I pozornie na tym można by skończyć tę recenzję, dodać może najwyżej coś o trackliście, na której znajdziecie Howlin' Wolfa, Eddiego Taylora, Little Waltera, czy Williego Dixona. Wspomnieć o gościnnym udziale Erika Claptona. I tyle. Z tym, że faktycznie wyczerpywałoby to temat pozornie.
Wartością dodaną na "Blue & Lonesome" jest bowiem coś nie do końca uchwytnego: prawda. Bo ile kokainy nie wciągnąłby przez te pięćdziesiąt lat Richards, ilu jachtów nie kupił Jagger i ilu koni Watts, blues - a więc muzyka czarnoskórych biedaków, których jedynym dobytkiem nieraz była wysłużona gitara i podarty szynel - jest nadal brytyjskim muzycznym milionerom bliski. Po raz kolejny Stonesi grają tu też swoim największym atutem: dezynwolturą.
Wszystko tu jest pozornie na odwal. Richards albo klepnie w struny, albo nie, bo akurat zajmuje się paleniem papierosa. Watts na perkusji zredefiniuje termin "kwadratowy". Jagger porwie się na kolejną samobójczą wokalizę. A jednak gdzieś pod koniec dnia (taktu), cała maszyneria trafia w punkt, wszystko się zgadza. To znów ten doskonały skład bluesowy sprzed momentu, kiedy zostali bogami rocka i zaczęli zapełniać stadiony. Kilku śmierdzących whisky i potem knajpianych wyjadaczy. A wszystko dodatkowo uwypuklone bardzo prostą, konkretną produkcją Dona Wasa.
Czy można traktować to nagranie jak bluesowy elementarz? Czy może jako domknięcie kariery zespołu - bo przy takich przerwach następny album panowie nagrają (lub nie) będąc już po osiemdziesiątce? A może przeciwnie - próbę powrotu do życiodajnej muzycznej krynicy? To pokaże czas.
Ale czy warto tych wszystkich klasyków słuchać akurat w wersjach Stonesów? Czy nie lepiej wziąć się za oryginalne wersje? Tu dylemat zdaje się trudniejszy, bo kiedy słyszy się jak Jagger i Richards otwierają "Little Rain" Jimmy'ego Reeda, ma się wrażenie, że współczynnik prawdy w obu wydaniach będzie podobny. Pamiętacie film "Karol. Papież, który pozostał człowiekiem"? Tu podobnie: "Stonesi. Bogowie rocka, którzy pozostali zwykłymi bluesmanami". I tu, Panowie, choć o dziewięć piekieł bardziej chętnie słuchałbym Waszego premierowego materiału, chapeau bas.
The Rolling Stones "Blue & Lonesome", Universal Music Poland
7/10