Recenzja Taylor Swift "Reputation": Rącza Taylor

Paweł Waliński

Taki quiz... Czym różni się Taylor Swift od zdecydowanej większości popowych diw, szczególnie współczesnych? Tym, że ma czekoladę, a nie wyroby czekoladopodobne.

Nowa Taylor to popowy potwór
Nowa Taylor to popowy potwór 

...czy raczej piosenki zamiast "wyrobów piosenkopodobnych". Ale o tym artystka przekonuje wszak świat nie od dziś. Jej debiutancka płyta "Fearless" była najczęściej nagradzanym albumem w historii country, przebojem zawojowała USA zostając najlepiej sprzedającym się nagraniem 2008 i 2009 roku. A i po stylistycznej wolcie przy okazji (zatytułowanego po jej dacie urodzenia) albumu "1989" wysokie standardy songwriterskie się utrzymały, o czym jeśli nawet nie ona sama, przekonał genialny Ryan Adams, przywracając tę płytę opuszczonemu przez Swift gatunkowi i nagrywając własną, ścieżka-po-ścieżce, zanurzoną w americanie wersję. Jego "1989" także trafiło do czołówki zestawienia "Blillboardu". "Reputation" absolutnie trzyma tu poziom. I nic to, że artystkę wspierali tu hitogenni fachowcy: Jack Antonoff i Max Martin, nie ma tu co rachować wzorem Legolasa i Gimlego, kto więcej orczych skalpów zgolił. Taylor ma mocny materiał. Amen.

Przy tym wspomnieni panowie, sama Swift i jeszcze kilka osób, które maczały swoje paluchy w produkcję, dokonali rzeczy wcale nie tak na popowej scenie częstej. Mianowicie, stosując wszystkie możliwe sztuczki z kanonu współczesnego popu i r'n'b, nie dorżnęli melodii. Jak ludzie z mojego pokolenia często utyskują, że "Panie, kiedyś to w popie były melodie, a dziś...", tak tu utyskiwać nie można. To znaczy - można - ale trzeba do tego pewnych konkretnych pokładów złej woli. Efekt taki, że nie dosyć, że jest "jakoś", to słychać, że jest też "po coś". Nie ma sensu roztkliwiać się nad każdym kolejnym nagraniem, dosyć powiedzieć, że wśród wszystkich tych przestrzennych, podkręconych striggerowanymi perkusjonaliami i sztuczkami puszczającymi oczko tak do tradycji post-timbalandowskiej, jak i na przykład takiego Deadmau5a, talent pani Swift jest czytelny nie mniej, niż w zamykającej album, akustycznej, opartej na fortepianie balladce "New Year's Day".

Zagraniczne plotkarskie szmatławce dostały też terpentyny pod ogon, że oto jakoby "Reputation" ma być jakąś cierpiętniczą i feministyczną kroniką nieudanych związków Swift z Calvinem Harrisem i Tomem Hiddlestonem. Znowu: bez sensu mierzyć zawartość cukru w cukrze, czy raczej żółci w Taylor Swift. Dość powiedzieć, że artystka inteligencji słuchacza nie obraża, a w popie poezję to uprawiał może czasem David Bowie.

Petard na "Reputation" co niemiara. Wszelkie związki z country zostały ostatecznie odcięte. Nowa Taylor to popowy potwór. Nie w sensie, że pokraczny. Raczej, że "Przyszedłem tu i zjem twoje miasto. I co mi zrobisz? Nic mi nie zrobisz". Są takie dzieła sztuki, które jakoś wyczerpują gatunek, w którym funkcjonują. "Odyssey and Oracle" The Zombies wyczerpywało temat harmonii w psychodelicznym rocku i popie końcówki lat 60. i 70. "Ulisses" właściwie zamykał możliwości strumienia świadomości (sorry, Faulkner). Co jeszcze? Może na przykład "Kompozycja 8" Kandinskiego? "Reputation" Taylor Swift to oczywiście nie ten poziom artyzmu, nic przełomowego, ale znajdźcie mi płytę, która bierze wszystko, co stanowi współczesne r'n'b i pop, przeżera to, kości nie zwraca, a na końcu przewodu pokarmowego wydala płytę tak doskonale spełniającą kryteria gatunkowego ideału? I co? Cholernie trudno będzie znaleźć choćby trzy nagrania, które mogą stanąć z "Reputation" w szranki.

Taylor Swift "Reputation", Universal Music Polska

8/10

Taylor SwiftEthan MillerGetty Images

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas