Reklama

Recenzja Spinache "Reality": Klatka dla papug

Stary nowy rap bez efekciarstwa, prowokacji i całej tej żenującej atencyjności? Spinache powinien być jednym z pierwszych wyborów, nawet jeśli do ideału daleko.

Stary nowy rap bez efekciarstwa, prowokacji i całej tej żenującej atencyjności? Spinache powinien być jednym z pierwszych wyborów, nawet jeśli do ideału daleko.
Spinache na okładce płyty "Reality" /

Można dyskutować o tym, jakie kryteria przyjąć i odkąd liczyć, wygląda jednak na to, że weteran pamiętany jeszcze z Thinkadelic i Obozu T.A. mógłby zacząć sobie planować benefis na  - przypadające za dwa lata - dwie i pół dekady artystycznej działalności. Poważny staż. Ale włączasz singlowe "Goldie", słyszysz jak śpiewnie przedziera się przez gąszcz hi-hatów, łapiesz specyficzny klimat podkreślony jeszcze przez kobiecą deklamację i czujesz świeżość. Kolejny singel - "Parrot" - i dostrzegasz jak wśród ciężkich, wyrazistych bębnów słowa nabierają wagi, prowadząc do refrenu na dobrym patencie. Im dalej w las, tym więcej słychać - na przykład pulsujący bas we "W szoku", dosadność fortepianu w "Pstryk pstryk", odpowiednio funkcjonujący ascetyzm "Realiów", filmowe zwieńczenie "Szczyt za szczytem" i tę wyjętą z jazzowej improwizacji końcówkę we "Wszedł".

Reklama

Aż trudno uwierzyć, że Spinache jest z najpierwszego pokolenia hiphopowych twórców, bo obecne trendy wydaje się adaptować wręcz intuicyjnie. W muzyce (a produkuje 70% płyty, resztę oddając Patr00) nie ma tego, co jest największą bolączką większości młodych producentów - generyczności sprawiającej, że wszystko prezentuje się jak robione według jednego wzorca, z tych samych paczek brzmień. "Reality" nigdzie się nie spieszy, co słychać oczywiście po wolnych tempach. Ale też po tym, że miało czas dojrzeć nieforsowane. Dlatego mocno dostaje się "papugom", bo rozwój kosztuje, to nie sklep wolnocłowy. Płaci się również czasem. 

To porządny album. Przede wszystkim autentyczny, bo raper nie wypada jakby silił się na kąśliwość,  zdaje się wyrażać autentyczne emocje, jest sobą. Na nic się nie napina. Krążek ma zmitygować "przepychającą się dzieciarnię", jest o tym, że "raperzy zgubili gdzieś jądra" i że "się nie da już słuchać, oglądać". Nie ma w tym jednak nużącej, starczej kontestacji i tego o czym nawijał Kazik - że u młodzieży wkurza to, że się już do niej nie należy. Trapy są ciężkie i oleiste, zaszczepione dawką paranoi, ale to "nasz" ciężar, obok którego dobrze wypadnie numer z soulowym kopem ("Zielone światło" w duchu 9th Wondera) i "nasza" psychodela osoby osłuchanej, przy tym świadomej tego, co chce uzyskać. Płyta jest przemyślana również w kwestii takiej jak goście, bo Abel, Wuzet i Gedz to przykład raperów myślących "outside the box", ładujących się na bit po swojemu (zresztą większość ich kolegów po fachu błagałaby o szybsze podkłady) i każdy decyduje o obliczu kompozycji, w której się pojawia, a nie tylko dobrze wygląda na trackliście.

Co irytuje? Maniera, bo to, że Spinacz nie dał się wepchnąć w wyścig niepotrzebnych przyspieszeń i poszczekiwań, po swojemu przeciąga i przydaje rapowaniu ekspresji, nie trzymając się kurczowo bitu, nie znaczy, że jego flow nie bywa nużący i deklamacyjny. W "Szczyt za szczytem" się udało, na myśl przychodzi offbitowość Oskara z PRO8L3M-u, ale "Zielone światło" męczy już w połowie. Ma też Łodzianin dryg do rapowania ostentacyjnie prostego i dochodzi ze swoimi rymowankami do ściany. "Twój rap tyci, tyci, mój rap byczy, byczy / z twojego nici, nici, z mojego sos, bitches" czy  "Mam przed oczami jak Ci młodzi zaczynali / i do prostych loopów swoje bary wypluwali" - to jak z zamrażarki, z czasów, gdy na fali entuzjazmu wybaczaliśmy raperom o wiele za dużo. "Kriszna, Kriszna, najpierw głaszczą, potem z liścia / jak komary, ile dasz im wyssać?", choć rzecz jasna wyrwane z kontekstu, to brzmi niestety jak pisane ku uciesze tych wszystkich portali goniących za klikami z rankingów rapowych wpadek, memów i szykan. Aż pojawia się pytanie, po co dorosły facet, tak uczulony na gamoniowatość konkurencji, bierze nas do piaskownicy.

Nie ma jedno co kończyć tak ostro, bo trochę "częstochowy" i wystrzelonych w okolice własnej stopy nabojów bywa równoważone celnymi pociskami w rodzaju "chcesz pussy magnet, dostaniesz Pussy Riot / co, sztywniutko cię wspierają?/ nadal jesteś miękką fają", nieszablonowymi zbitkami rymów bądź sprytnie orbitującymi wokół sedna koncepcji kawałka skojarzeniami ("Kawka"). Spinache wypada, jak chce wypaść, nie ma wrażenia, że coś tu się wymknęło spod kontroli.

"Reality" to płyta, której kochać nie trzeba, ale którą uszanować należy. "Witany ciepło, żegnany cierpko" - kpi sobie gospodarz, przez dużą część albumu budując topos sezonowego rapera. Z nim będzie raczej odwrotnie - choć witany był cierpko (na tamte czasy robił muzykę zbyt pozytywną i nieortodoksyjną), tak na ciepłe pożegnanie zasłużył sobie ewidentnie. Niech z emeryturą poczeka, bo ta nie jest w interesie sceny.

Spinache "Reality", wyd. Spinache.pl

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Spinache
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy