Recenzja Santigold "99 cents": Grzeszne przyjemności
Iśka Marchwica
Osoba, która od wejścia mówi, że uwielbia siebie tak bardzo, że postawiłby na siebie każde pieniądze (a o tym jest otwierający album "99¢" utwór "Can't Get Enough of Myself") może wywołać tylko skrajne reakcje. Albo hejt albo sympatia za odwagę i buńczuczność. Ja postanowiłam wybrać drugą opcję i dziwaczność Santigold uznać za jej największy atut.
Ten płaski kaczkowaty głos, te podkłady, jak z gier komputerowych, brzmienia odpatrzone od M.I.A. - Santigold nikogo nie pozostawi obojętnym na swoją muzykę, a wręcz zdaje się sprawdzać, czy za nią nadążamy.
Santigold wykorzystuje w swoich kompozycjach po troszę z prawie każdego współcześnie modnego i może nawet wyeksploatowanego gatunku. Jest i r'n'b, i naiwne brzmienia piosenek w stylu retro, elektronika, także taka spod szyldu Moloko, niby-kiczowato brzmiące instrumenty, no i mnóstwo, całe mnóstwo chórków. Głos Santigold jest zwielokrotniany, obudowywany na wiele sposobów, odbijany echem. Ostatecznie Santigold uzyskuje chyba zamierzony efekt - jest muzycznym hipsterem, wokalistką tak zblazowaną i znudzoną, że aż zawstydza tą swoją niesamowitą pewnością siebie.
Gdyby nie rozmazany, jak masło na stole głos Makonnena Sherana w "Who Be Lovin' Me" (jest jednak pewna ilość zblazowania, którą można zdzierżyć), "99¢" słuchałoby się świetnie. Słychać w tych upozorowanych na niedbałe produkcjach doskonałe obeznanie Santigold z rynkiem muzycznym, zdobyczami produkcyjnymi, trendami w elektronice i nawet wokalistyce. Słychać porządne wykształcenie muzyczne (którym niewiele gwiazd muzyki może w dzisiejszych czasach się pochwalić) i przede wszystkim - cel. Materiał płyty "99¢" jest dokładnie taki, jak jej okładka - dziwny, kolorowy, przywołujący miłe wspomnienia ze złotych czasów disco, przykuwający uwagę. I dlatego boję się, że Santigold doskonale wie co robi i już niedługo po prostu nami zawładnie.
Santigold "99 cents", Warner Music Polska
7/10