Recenzja Robert Plant "Lullaby and... the Ceaseless Roar": Ależ się ten facet starzeje...
Paweł Waliński
Nie jest to płyta, która odmieni świat. Nie jest to płyta, która porwie młodzież. Nie sprawdzi się w radiu, ani na stadionie. Jednak okazja, by być towarzyszem plantowskich podróży dookoła świata, ale i wgłąb siebie, jest absolutną ucztą dla wyrobionego słuchacza.
Zwykliśmy myśleć o Plancie jako o bogu rocka. Mimo że od czasów Zepps minęło wiele lat, kiedy słyszymy jego nazwisko, uruchamia się nam proces kojarzenia pierwszych fraz "Whole Lotta Love", czy finałowego wejścia krzykliwej wokalizy w końcówce "Stairway To Heaven". "Lullaby" to kolejny mocny powód, by zmienić sposób kojarzenia i zamiast o bogu rocka, myśleć o instytucji w ramach muzyki... folkowej? Etnicznej? No właśnie. Jakiej?
Odkąd Plantowi zszedł tapir, czyli gdzieś od połowy lat 90., z powodzeniem zapuszcza się na tereny, które w macierzystej formacji - owszem - były, ale zaledwie sygnalizowane. Tu doskonała solówka, tam świetny album z Alison Krauss, z pięknisia, który kusił nagą klatą i irytował nie zawsze rozsądnym zachowaniem czy wypowiedzią, Plant przedzierzgnął się w dojrzałego i mającego wiele do powiedzenia faceta. Jednocześnie doskonale uniknął losu tak wielu rockowych idoli, którzy wychodząc poza ramy gitarowej muzyki o podrywaniu panienek, popadali w ton godny bazarowego guru, Paulo Coelho, czy wróżbity Macieja.
Na "Lullaby" wokalista nadal idzie w tę stronę, co na ostatnich płytach, miksując niespieszną muzykę post-bluesową z folkiem, etniką, elementami jakże niedzisiejszego teraz trip-hopu (nie aż tak jak na "Mighty Rearranger"). Podróże to małe i duże. Północ, południe. Z Irlandii ("Little Maggie") potrafi przeskoczyć do Maroka, czy może szerzej - Afryki subsaharyjskiej ("House of Love"). Robi to w tak dobrze wymyślonych kompozycjach i z orszakiem takich muzyków (The Sensational Space Shifters, niewymienieni na okładce), że tylko pozazdrościć. Dzięki temu przy utrzymaniu spójnej tonacji, mamy album bardzo kolorowy. Starczy powiedzieć, że w takim "Up on the Hollow Hill" pierwsze takty brzmią tak, że przez chwilę zdawało mi się, że przypadkowo odpaliło mi się Tinariwen, albo (moim zdaniem lepszy) Tamikrest. Afryka znajduje też odzwierciedlenie w instrumentarium: bendir, djembe, tehardant, kologo...
Cały album emanuje niewiarygodną elegancją, niemożliwym wyczuciem i jednocześnie płynie tak naturalnie i instynktownie, że człowiek chciałby sięgnąć po zielone, albo to na trzy litery i po prostu się zatracić. I jeśli w tym momencie wychodzi ze mnie młodociana wręcz w swoim charakterze żarliwość fana, to zapewniam, że przy lekturze tego albumu to zupełnie nie grzech.
Kolejną istotną sprawą jest to, co maestro Plant robi aparatem gębowym. Jakby na przekór wszystkim, którzy chcieliby słyszeć go zdzierającego gardło i produkującego dźwięki w stylu piły tarczowej, od kilku co najmniej płyt bardziej mruczy, niż wyje. Bardziej nuci, niż śpiewa. A przy jego barwie i z jego wyczuciem frazy jest to strzał prosto w dychę. Facet zawsze wokale robił tak, że zdawały się trochę ogrywać temat naokoło. Tutaj sprawdza się to znakomicie.
Nie jest to płyta, która odmieni świat. Nie jest to płyta, która porwie młodzież. Nie sprawdzi się w radiu, ani na stadionie. Jednak okazja, by być towarzyszem plantowskich podróży dookoła świata, ale i wgłąb siebie, jest absolutną ucztą dla wyrobionego słuchacza. Takiego, który przesłucha w całości i wielokrotnie. Takiego, który sycić się będzie odkrywaniem wszystkich kolejnych smaczków, które tak sumiennie są tu powtykane. Tak jak kiedyś z rockową furią ciął wszystko na swojej drodze, tak dziś sumiennie tka własne opowieści. Mistrz. Nie ma co więcej pisać, lepiej nie tracić czasu i słuchać.
Robert Plant "Lullaby and... the Ceaseless Roar", Warner Music Poland
8/10