Recenzja płyty Natalie Imbruglia "Male": Delikatnie, choć po męsku
Tomek Doksa
"Być kobietą, być kobietą - marzę ciągle będąc dzieckiem" - śpiewała Alicja Majewska. Wprost przeciwnie Natalie Imbruglia - ją dzisiaj bardziej interesują męskie sporty. I piosenki Daft Punk.
"Jeśli nie masz o czym śpiewać, śpiewaj covery. To zawsze się sprzedaje" - twierdzą złośliwi. I mają też sporo racji, bo publiczność uwielbia słuchać ulubionych piosenek w najróżniejszych interpretacjach. Sam jednak album z muzycznymi przeróbkami to tylko pozornie łatwa przeprawa. Przekonał się o tym na własnej skórze co drugi artysta, który odważył się na takie posunięcie. Tak, śpiewać każdy może, "trochę lepiej lub trochę gorzej", ale wielu już niefortunnie udowadniało, że nowe jest wrogiem dobrego.
Na papierze zresztą, Natalie Imbruglia też wyglądała na taką, która dołączy do tego niechlubnego grona. Bo oto urodziwa autorka tak naprawdę jednego przeboju ("Torn"), której ostatni dostępny po obu stronach Atlantyku album, "Counting Down the Days" ukazał się dekadę temu (bo poprzedni, "Come to Life", skończył się totalną klęską - poza Australią nie wydano go oficjalnie ani w Stanach, ani w Anglii), wraca po latach niebytu na muzycznej scenie z cudzymi piosenkami? To ma być jej karta przetargowa, tym ma przekonać do siebie fanów popu zajętych słuchaniem Taylor Swift, Beyonce i Katy Perry? Zapowiadało się to równie odważne, co naiwnie.
Elementem zaskoczenia miał być wybór wykonywanych na "Male" piosenek. Za wzorem Tori Amos i jej krążka "Strange Little Girls", Imbruglia postawiła w końcu na utwory z repertuaru męskiej części muzycznej sceny. I to chyba tak naprawdę tę płytę uratowało. Wybory Natalie okazały się nierzadko fajne (Daft Punk, Iron & Wine), czasem nieoczywiste (Death Cab for Cutie), stawiając przy albumie jeszcze większy znak zapytania. Ale kto dał się im zwabić, nie powinien ostatecznie żałować - w kategorii popowej zabawy z coverami, która sprawdzi się jako przyjemna muzyka tła albo podkład radiowy (bo chyba nie oczekiwaliście niczego więcej?!), "Male" to pozycja co najmniej przyzwoita.
Natalie specjalnie się na niej co prawda nie wysila - jej covery nie stanowią żadnej artystycznej wolty, nie ma tu też specjalnie skomplikowanej stylistycznej akrobatyki (elektroniczne numery przerabia na ballady, rockowe hity rozpisuje na muzykę country, ale wszystko w ramach rozsądku), dzięki której o którejkolwiek z piosenek można by powiedzieć, że wypadła lepiej niż w oryginale. Ale kilka na pewno zabrzmiało inaczej, zabrzmiało ciekawie. Jak singlowy (i też najlepszy na krążku) "Instant Crush" od Daft Punk, albo... "Friday I'm in Love" z dorobku The Cure, w których Imbruglia stawia po prostu na naturalność i śpiewa tak, jak lubi najbardziej, mając przy okazji nadzieję, że słuchaczom ta jej zabawa w covery też się udzieli.
Tym mniej wymagającym, i poszukującym niezobowiązującej rozrywki, której można próbować przy każdej okazji, na pewno. Zestaw piosenek zebranych na "Male" to w końcu nie tyle dumny pokaz siły wracającej po latach wokalistki, co prędzej próba udowodnienia, że wciąż jeszcze może. Jeśli covery się przyjmą, pewnie postara się, raz jeszcze, o jakiś mocniejszy cios. Ale właśnie - słowo klucz - jeśli.
Natalie Imbruglia "Male", Sony Music
5/10