Recenzja Lenny Kravitz "Strut": Dziś wieczorem bujamy się w Harlemie
Paweł Waliński
Gdyby płytę z taką zawartością seksu nagrała jakaś dwudziestoletnia pannica, odsądzalibyśmy ją od czci i wiary. Nazywali wszetecznicą. Tymczasem Kraitz wie, co robi. On i jego błyskotliwe riffy.
To jeden z tych facetów, którzy ocierają się o celebryctwo wystarczająco często, by nie brać ich do końca poważnie. To facet, o którym z łatwością można powiedzieć, że "kiedyś to nagrywał rzeczy". Tymczasem niespodzianka.
Zaczyna się mocno INXS-owskim riffem w "Sex". Człowiek czeka, żeby Lenny wydukał z siebie słowa "Suicide blonde"... Kawałek tyleż prosty, co dobry na otwarcie albumu. Czary zaczynają się później - w "The Chamber", które nie pozostawia złudzeń, że Kravitz nadal potrafi napisać znakomitą piosenkę. Kleistą, seksowną. Przy Barrym Whicie poczęto nieskończenie wiele dzieci. Przy tym numerze też pocznie się kilka. "Dirty White Boots" ma refren prosty jak konstrukcja cepa, a jednocześnie tak gęsty, że człowiekowi sama nóżka skacze. Znakomita sekcja, świetny rockowy drive. Wyjąć charakterystyczny wokal i numer mógłby się znaleźć na jednej z płyt tych dwuosobowych składów, które powalczą w tym roku o podium retro-rocka. Przearanżować takie "New York City" i, gdzieś przy saksofonie, zmieściłby się tam chórek wyśpiewujący"disco inferno". Numer to jak soundtrack do spaceru po Harlemie.
"The Pleasure & Pain" to z kolei powtórka z najbardziej lubianych zagrywek Kravitza. Wyobraźcie sobie, że jeszcze ma pokaźne dreadlocki, stoi w studiu telewizyjnym, gdzie w klimacie rodem z lat siedemdziesiątych nagrywa teledysk do "It Ain't Over". Gdyby dołożył falset, to mógłby być numer z tamtej płyty. Oko do przeszłości puszcza Kravitz też w numerze tytułowym, brzmiącym jak "Are You Gonna Go My Way" A.D.2014. W starej tradycji aranżacyjnej jest też świetne "She's a Beast", gdzie w refrenie uparcie słyszałem nie tytuł numeru, ale zdanie "She's obese". Ale to akurat moja wina. "I Never Want to Let You Down" to kolejne wspomnienie najlepszych balladowych momentów Kravitza. Pięknie brzmi poprzedzając znakomitą wersję "Ooo Ooo Baby" Smokey'go Robinsona &The Miracles z 1965 r. W wersji deluxe mamy jeszcze bonus w postaci genialnego zeppelinowskiego w charakterze "Sweet Gitchey Rose".
Rock and roll trochę zapomniał, że jest dzieckiem bluesa, a więc dzieckiem czarnoskórych. Białasy zawłaszczyły dwójki i czwórki do tego stopnia, że gitarowe granie tak mocno natchnione afroamerykańskimi klimatami, jak na "Strut" wydaje się jakoś egzotyczne. Tym bardziej egzotyczne, że pomiędzy dźwiękami ze wspomnianego Harlemu, jest też miejsce na to, by Kravitz nauczył młodszych białych kolegów, co się robi z gitarą. Nauczył, jak z gryfu wydobyć esencję seksu, zmysłowości, ale i tę przepiękną, właściwą rockowi abnegację. "Mała - wiem, że chcesz mnie zaciągnąć do sypialni. Poczekaj, tylko skończę grać" - wydaje się tu mówić każdy dźwięk. Ciężko uwierzyć, że takie motto towarzyszy pięćdziesięciolatkowi, który w muzycznym showbizie widział już wszystko. Być może jest to więc zabieg na wskroś wyrachowany. Tylko że kiedy słucha się "Strut", to akurat kompletnie nie ma znaczenia. Bo to po prostu piekielnie dobry album z muzyką rockową. Taki, który ani się na nic nie sili, ani nie udaje że jest czymkolwiek innym, niż jest. Idźcie i tego słuchajcie.
Lenny Kravitz "Strut", Mystic
7/10