Recenzja Lana Del Rey "Lust For Life": Urodzona, by żyć

Kamil Downarowicz

Już sama okładka "Lust For Life" sugeruje, że pierwsza księżniczka popu przyszykowała dla swoich fanów niemałą niespodziankę. Widzimy na niej uśmiechającą się promiennie Lanę, która z wpiętymi we włosy kwiatami, z ufnością spogląda w obiektyw. Zdecydowanie więcej w niej hipiski niż znudzonej życiem eleganckiej bogaczki z amerykańskich przedmieść. Zmiana image'u nie jest przypadkowa, wokalistka znana z takich przebojów jak "Born To Die", "National Anthem" czy "Honeymoon" dojrzała, pogłębiła wiedzę o świecie, muzyce i przede wszystkim o samej sobie.

Lana Del Rey na okładce płyty "Lust For Life"
Lana Del Rey na okładce płyty "Lust For Life" 

Lana Del Rey to postać kontrowersyjna. Część ludzi uważa ją za oryginalną, utalentowaną artystkę, inni zaś mają ją za sztucznie wykreowany produkt branży muzycznej, skierowany do słuchaczy, którzy nie mogli już dłużej patrzeć na te wszystkie gwiazdki pop, wymachujące tyłkami w takt plastikowej muzyki. Była luka na rynku, luka została wypełniona.

Jedno jest pewne, wizerunek piosenkarki był od początku bardzo świadomie przez nią budowany i dla pokolenia okupującego całymi dniami Instagram oraz Tumblr stał się ważnym punktem odniesienia. Kiedy w 2012 roku ukazał się album "Born To Die", świat oszalał na punkcie tej zjawiskowej blondynki z charakterystycznymi, dużymi ustami i smutnymi oczami. Nostalgia, retro, złote lata Ameryki, a także depresja, narkotyki i opowieści o toksycznych związkach - to znaki rozpoznawcze wokalistki, którymi wyryła swoją wysoką pozycję w świecie popkultury.

Kolejne wydawnictwa Amerykanki, w postaci mrocznego "Ultraviolence" i nieco snobistycznego "Honeymoon", udowodniły definitywnie, że nie mamy do czynienia z gwiazdą jednego sezonu, a prawdziwą diwą, która nie boi eksperymentować, jest konsekwentna i bezkompromisowa. "Lust For Life" to kolejny, zdecydowanie największy krok w dotychczasowej karierze Lany. Krok wykonany z niezwykłą gracją, pewnością siebie i dokładnością.

Choć nadal mamy do czynienia z muzyką stylizowaną na lata 60., doprawioną dream popem oraz hip hopem, to dzięki tekstom Del Rey nabrała ona nowego wymiaru. Artystka nie śpiewa już tylko o ciemnych stronach życia i osobistych doświadczeniach, ale patrzy znacznie szerzej i przy okazji optymistyczniej.

W "When the World Was At War We Kept Dancing" analizuje wnikliwie amerykańskie społeczeństwo ery Trumpa, w "Tomorrow Never Cames" (zaśpiewanym wspólnie z Seanem Ono Lennonem) wyraża tęsknotę za czasami, w których rock'n'roll mógł zmienić świat oraz składa hołd silnym kobietom w "God Bless America And All Beautifull Woman In It" czy opiewa zbawczą moc miłości w "Love". Co prawda nie zabrakło tematów, z którymi Lana jest najbardziej kojarzona - wystarczy wspomnieć takie tytuły "Heroine" i "Groupie Love" i wiemy dokładnie, o co chodzi - ale nie są one już główną osią wokół której autorka snuje swoje opowieści.

I teraz najważniejsze, "Lust For Love" to zdecydowanie najbardziej przebojowy i moim zdaniem najlepszy album w dyskografii autorki "Summertime Sadness". Melodie są znacznie lepsze i bardziej wyraziste niż na poprzednich wydawnictwach, w większym stopniu przykuwają uwagę ciekawymi rozwiązaniami, a taki singlowy "Lust For Life", wykonany wspólnie z The Weeknd, to po prostu mistrzostwo świata. Srebrny medal należy się zaś utworowi "Cherry" a brąz - "13 Beaches".

To trzy najjaśniejsze perełki, ale pozostałe kompozycje trzymają równie wysoki poziom i mają w sobie coś zdecydowanie uzależniającego, coś, co każe nam wracać do "Lust For Life" raz za razem.

Lana Del Rey "Lust For Life", Universal Music Polska

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas