Recenzja Lady Pank "Miłość i władza": Brak miłości do muzyki

Zespół Lady Pank zasłużył na miano legendy - płyty z lat osiemdziesiątych dość dobrze bronią się do dziś i to nie wyłącznie z pobudek sentymentalnych. W najnowszym albumie grupy, "Miłości i władzy", trudno jednak dopatrzeć się czegoś więcej niż odcinania kuponów.

"Miłość i władza" Lady Pank to idealne tło pod robienie obiadu w kuchni
"Miłość i władza" Lady Pank to idealne tło pod robienie obiadu w kuchni 

Kwestie talentu kompozytorskiego Jana Borysewicza od dłuższego czasu poddawane są w wątpliwość. Trzeba przyznać, że o ile szczególnie pierwszych albumów Lady Pank nadal można słuchać z przyjemnością, o tyle projekty, w które angażował się poza swoim rodzimym zespołem nie należały raczej do udanych. Album z Kukizem można jeszcze wybaczyć, na "Bal Maturalny" Rozbójnika Alibaby można przymknąć oko i uznać za próbę uratowania tragicznej jakości materiału - krążek stworzony wraz z Rafałem Brzozowskim był jednak dyskwalifikujący, w czym należy dopatrywać również winy kompozytora. "Miłość i władza" to kontynuacja tej drogi.

Na nieszczęście dla grupy, pierwszy utwór zapowiada najgorsze: "Miłość" to fatalny singel, będący miałką popową balladą. I tak sobie myślę, że pół biedy nawet te niby energiczne, ale zabite patetyczną podbudową gitary czy zupełnie pozbawiona wyrazistości perkusja, która równie dobrze mogła być zagrana przez automat perkusyjny (naprawdę, nikt by się nie zorientował). Najtrudniejszy do przełknięcia jest śpiew Janusza Panasewicza, na który nałożono auto-tune, mający ukryć wszelkie niedociągnięcia. Niestety, nie zrobiono tego z wyczuciem, przez co głos wokalisty Lady Pank sprawia wrażenie mechanicznego i odrealnionego, a do tego efekty nadały mu ugładzonego, nijakiego charakteru.

Panasewicz w "Mogę sobie przecież pójść" bez ingerencji technik studyjnych byłby nieakceptowalny, co szczególnie słychać w refrenie, w którym programy "dociągają" góry. Podobnie zresztą jest w "Momencie" czy "Czarnych myślach". Cóż, chociaż członek Lady Pank wokalistą nigdy nie był ponadprzeciętnym to kiedyś przynajmniej nie starał się śpiewać ponad możliwości. Ponadto wszelkie niedociągnięcia nadrabiał niespotykaną charyzmą. Ta uleciała, więc ostatecznie partii wokalnych słucha się miejscami z wyjątkowym zgrzytem zębów.

Przyznaję, są momenty dobre, choć najczęściej wynikają z poczucia deja vu. Nie zdziwcie się, jeżeli podczas słuchania intra w "Lizusach" automatycznie zaczniecie podśpiewywać "Na co komu dziś wczorajsza miłość?/Na co komu dziś wczorajszy sen?". Dalsza część utworu pokazuje, że Lady Pank najlepiej sprawdza się w momentach dynamiczniejszych, przypominających o utworach, z którymi grupa jest najbardziej kojarzona. A że jest tego jak na lekarstwo i większość albumu stanowią bezpłciowe pop-rockowe kompozycje, nawiązujące muzyczny dialog z równie miałkimi popowymi balladami?

Jeżeli wskazać na pomysły, które bronią się same i jednocześnie nie sprawiają wrażenia recyklingowych, to owszem, pojawia się coś takiego. Przysłuchajcie się partiom gitary w "Z niczego coś" - szczególnie tej niemal ambientowej, schowanej w tło, która w rzeczywistości napędza całą kompozycję i ma największy wpływ na jej klimat. Szkoda, że zabrakło odwagi na więcej. Całe mozolnie budowane w zwrotkach napięcie zostaje bowiem rozładowane w quasi-refrenach w wyjątkowo tandetny sposób, przypominający najgorsze wzorce polskiego popu. Na dodatek tekst pozostawia naprawdę wiele do życzenia: "Zazdrość mózg wypala, nienawiść żre/Innym się udaje, a tobie nie", "Kto maszynę czasu w garażu ma/Ten wie jak się kończy historia ta/Tam gdzie słońce wschodzi, tam mieszka gość/Który w końcu zrobić coś wszystkim na złość" śpiewa Panasewicz. A odbiorca ma prawo pomyśleć, że rymowanki o takim zaawansowaniu technicznym układał w czasach podstawówki.

Zresztą, to nie tylko problem tego utworu. W "Mogę sobie pójść" usłyszymy takie wersy jak "Mogę sobie pójść/niezależnie czy tak chcę czy nie/Nie wiem, czy zawołasz 'wróć'/a ja udam, że stęskniłem się", zaś w "Drodze" dostajemy "Kto mnie zna wiem, że mam ambitną duszę/To, co chcę nieodwołalnie dostać muszę". Wiecie co? Liczyłem na wyznania dojrzałego człowieka, który niejedno przeżył i ze swoim bagażem doświadczeń może spojrzeć na rzeczywistość dojrzalszym okiem. Niestety, dostajemy egocentryczny stos banałów, któremu do dojrzałości bywa wyjątkowo daleko.

"Miłość i władza" to pozycja nieudana, która najbardziej trafi do osób, uznających Lady Pank za jedyną alternatywę dla "tej współczesnej młócki, co to leci w radiu i w telewizji, co to ta zepsuta młodzież jej słucha". Pozostali zauważą zaś jedynie recykling pomysłów i fakt, że mamy do czynienia z materiałem, stanowiącym idealne tło pod robienie obiadu w kuchni. Tu naprawdę brak miłości do muzyki.

Lady Pank, "Miłość i władza", Universal Music Poland

3/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas