Recenzja KaeN "Debiut": No i po debiucie
Co u KaeNa? Jemu opadła maska, słuchaczowi opadają ręce. W tym "rapie środka" przeglądają się wszystkie grzechy polskiej muzyki popularnej.
To nie jest debiut, wiadomo. KaeN debiutował oficjalnie po dwóch niezależnych materiałach w 2012 roku płytą "Od kołyski aż po grób". Naczelny wiodącego, branżowego portalu rapowego wystawił mu wówczas cztery z plusem, i dało się to wtedy uzasadnić. Prosto nie wypchnęło kolejnego zamulonego specjalisty od życiowych porad, poruszającego się w obrębie stu słów mądrali od adaptowania łacińskich sentencji i wyznawania uczuć wszystkiemu, co betonowe i asfaltowe.
KaeN dużo przeżył, obrazowo, odważnie, wręcz ekshibicjonistycznie o tym mówił, bawił się zagęszczonymi rymami i sprawnie je przeplatał, miał osobowość - wbrew późniejszym komentarzom tylko trochę pożyczoną od Eminema. No dobrze, to trochę, jak bić brawo nastolatkowi za to, że umie zawiązać sobie buty, niemniej głód nowego, wyrazistego gracza na scenie był bardzo duży.
Niestety, to co stało się później z KaeNem, to historia bezlitośnie rozliczająca z płonnych nadziei i kredytu zaufania, nie wiem tylko, czy dyktowana przez chciwość, przekorę, czy może brak poczucia obciachu. Dość powiedzieć, że raper uwypuklił wszystko to, co powinien wstydliwie zakamuflować i zrzucić na karb początku kariery. Dlatego restart systemu był dobrym pomysłem. Z tymi wyświetlaniami, platyną w dorobku i pełną rozpoznawalnością (pomimo maski, choć w dużej mierze oczywiście dzięki niej) można było wiele zrobić. Zwłaszcza, że potencjał był.
Co zatem zrobił KaeN? Najgorsze, co mógł. Otoczył się muzykami sesyjnymi, wokalistami i wokalistkami, producentami, których chwalić można co najwyżej za realizacyjną sprawność, nie pomysły. Nagrał nuworyszowski album, będący odpowiednikiem dworku z kolumienkami postawionego tuż obok młóckarni, konia stającego dęba pośród zachodu słońca na obrazie w złoconych ramach nad kominkiem i młodej aktorki z serialu, idącej niewprawnie na szpilkach ku ściance, z kawałkiem papieru toaletowego doczepionym do obcasa.
Muzyka to nijaki pop wynikający ze zsumowania dokonania poliszrapu, czerstwego rocka i miałkiego repertuaru klubowego, masakrowany aranżacjami prosto z festiwalu Polsatu i anonimowymi refrenami śpiewaków rodem z talent show, czasem bezlitośnie podciągnięty pod wymagania ery trapu. Akustyczne brzdąkanie nasuwające pytania "rany, gdzie słyszałem już tę zagrywkę?", sterylne, banalne midi, styrane sample. Tu rozwinę, odnosząc się do "La la la". To ktoś jeszcze nie dotykał tej próbki piosenki L.T.D.? Z pewnością robili to E-40, R. Kelly, Snoop Dogg, Kirk Franklin, Beenie Man, a nawet Pyskaty.
No i po co to u kolesia, który rapuje o sobie "stracony chłopak", dorzuca hasztag #FreakyTah, czyli trochę z historii rapu pamięta? Ale przecież i tak lepiej tak, niż zafundować nieubezpieczonym odbiorcom "Granice" z ogniskową gitarą, rzewnymi smyczkami i Mateuszem Krautwurstem, brzmiącym jakby właśnie planował wydać płytę z psalmami wespół z Mieczem Szcześniakiem. Zupełny dramat. Aż chce się wystawić pomnik "Zawleczce", bo choć to generyczny trapo-dancehallowy numer, jakich na listach przebojów setki, to i tak zrobiony z jakimkolwiek umiarem.
No dobrze, fatalna ręką do bitów od początku była u KaeNa znakiem rozpoznawczym. Jak jest zatem z rapem? Czasem zupełnie nieźle, bo gospodarz ma dykcję, ma pasję, wierzy w to, co robi i chce pozostać sobą (oj, nie pomoże "Edward Mordake", kolejny przykład schizofrenii eminemoidalnej, rozpisany na role festiwal sucharów podanych głosem Nagłego Ataku Spawacza, gdzie dystans Slim Dejwidwa do siebie oznacza tylko dystans do wolno pedałującego peletonu polskiego rapu). KaeN umie pobawić się akcentami, tak żeby zwrotka płynęła. Napisać plastyczne opowieści, grające na tęsknocie za rapem przeżytym, a nie wymyślonym w trakcie wrzucania na Instagrama swoich pieprzyków. Nie hamuje szczerości, pisze zręczne przechwałki. Z tym, że to rapowe selfies, niby efektowne są raczej efekciarskie i mają temperaturę braggów miłych misiów z UMC.
Prostolinijność ujmuje i żenuje na przemian. Od pierwszego numeru ręka po wielokroć ciągnie do czoła, by głośno w nie klasnąć. Dawid wita się ze słuchaczami "siemano ludziska" (a jest jednak młodszy od Jurka Owsiaka), wyznaje że jest "wojownikiem, walecznym sercem" i to tuż zanim wjedzie śpiewany delikatnym, męskim głosem refren, praktykuje składnię Mistrza Yody ("Uczuciami wypełniony nimi płonę / Bo w sobie, za długo duszone były one") i "leci grubo" dorzucając hasztag "#DorotaWelman". Jezus Maria, KaeN. Wszystko ekscytujące niczym wizja spędzenia Walentynek z własnym starym. Subskrybentów profilu "polski hip hop - sekcja sadomaso", uprasza się o spokój. Pan rymujący w 2017 roku "Swayze" do "babe" i "Beyonce" do "bijące" nieraz zaprosi jeszcze na "pustynię w ogniu".
"Szybkie życie napędzone metanolem" - nawija autor "Debiutu". No tak, od metanolu się ślepnie albo i umiera. I to właśnie artystycznie grozi KaeNowi, o ile właśnie się nie zdarzyło. Ogarnia człowieka żal, bo facet będący w stanie skleić wersy takie jak "rzeźnia w której zastępuję Joe Buddena / Wrócił 2Pac, wszystkie oczy na mnie - pozdrowienia", nawinąć taki numer jak "Flashback", gość diablo charakterystyczny, z ujarzmionym głosem, za to bez auto-cenzora, pokazuje, że mogliśmy mieć tu pana rapera. Zostało bezosobowe poczucie zażenowania, bezlitosny rzut oka na hiphopowe aspiracje i inspiracje w krzywym zwierciadle.
KaeN "Debiut", Prosto
3/10