Recenzja Kaada/Patton "Bacteria Cult": Patton statysta

Tomek Doksa

Mike Patton mówi, że praca z Johnem Kaadą to dla niego zaszczyt. I tak też to brzmi na ich wspólnej płycie.

Kaada chętnie sam dołączy za oceanem do kompozytorskiego panteonu
Kaada chętnie sam dołączy za oceanem do kompozytorskiego panteonu 

Gdyby nie Mike, który nagrał z nim w 2004 roku płytę "Romances" i wydawał w swojej wytwórni Ipecac inne wydawnictwa Norwega, na pewno wielu z nas nigdy nie usłyszałoby o Johnie Kaadzie. I to mu się bardzo chwali, bo skandynawski kompozytor to postać warta poznania - autor znakomitej muzyki, po którą jak słusznie mówi Patton, powinny się ustawiać kolejki producentów filmowych, zwłaszcza z Hollywood.

O ile jednak o pierwszym krążku Mike'a i Johna mówiło się raczej w kontekście lidera Faith No More i jego kolejnych stylistycznych wyskoków, to najnowszy "Bacteria Cult" należy już rozpatrywać w zupełnie innych kategoriach. Choćby dlatego, że to album, na którym jeszcze bardziej niż na "Romances", Patton odgrywa drugorzędną rolę. Z całą sympatią dla Mike'a, ale można sobie na tym krążku wyobrazić w roli wokalisty kogokolwiek innego. To naprawdę mało istotne, kto tu śpiewa lub eksperymentuje z głosem - najważniejsze rzeczy dzieją się pod batutą kompozytora, którego w budowaniu melodii wartych chociaż nominacji do muzycznego Oscara wspierają instrumentaliści norweskiej Stavanger Symphony Orchestra.

Stylistycznie bowiem, Kaada uprawia ulubiony przez siebie mroczny i eklektyczny soundtrack, który mógłby posłużyć za idealne tło do równie chętnie eksperymentującego z filmową formą westernu albo innego thrillera (Quentin zna? Może się zainteresuje?). Oczywiście, można tu się doszukać klimatów nawiązujących zarówno do Fantomasowego "The Director's Cut", jak i Pattonowego "Mondo Cane", ale ja prędzej pójdę tropem rzuconym przez samego kompozytora, który w jednej z zapowiedzi "Bacteria Cult" powiedział zachęcająco, że to materiał ze "Strefy mroku". Bo rzeczywiście John kłania się w tych ośmiu utworach szkole kompozytorskiej m.in. Bernarda Herrmanna i Jerry'ego Goldsmitha, ale jednocześnie próbuje jak najdalej uciec jakimkolwiek klasyfikacjom.

Ktoś inny usłyszy u niego wpływy Ennio Morricone albo Danny'ego Elfmana, komuś na myśl przyjdzie Mr. Bungle, ale na "Bacteria Cult" nie o porównania przecież chodzi. To materiał wciągający sam w sobie, być może więcej zyskujący przy dłuższym poznaniu, ale jednak wystarczający dobry, by nie trzeba było go firmować ani nazwiskiem Pattona, ani gwiazdozbiorem inspiracji wyjętych z Hollywood. Kaada tym krótkim albumem (za to akurat lubię go najmniej, to też odbiera mu ważne punkty) po raz kolejny udowodnił, że jeśli tylko dostanie zaproszenie, chętnie sam dołączy za oceanem do kompozytorskiego panteonu. Słychać, że ma na to patent.

Kaada/Patton "Bacteria Cult", Ipecac

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas