Recenzja Jamie Woon "Making Time": Dusza bieleje
Marcin Flint
Na debiucie mógł być zbyt rozmyty i wcale nie pomagał na kaca, którego mieliśmy po dubstepie. Ale na swojej drugiej płycie Jamie Woon jasno pokazuje, że jego talent to coś więcej niż środek tabeli niebanalnego popu.
![Na płycie Jamiego Woona nie ma słabego kawałka](https://i.iplsc.com/0004U0SA3ESP8Y60-C322-F4.webp)
Absolwent prestiżowej BRIT School miał naprawdę wszystko co potrzebne do spektakularnego sukcesu. I jeśli zastanawiać się, czemu debiutanckie "Mirrorwriting" nie zażarło cztery lata temu tak jak powinno, to trzeba wskazać na to, o czym mówiły anglosaskie media. Na tle Jamesa Blake'a Woon wydawał się zachowawczy, na tle The XX nie dość ujmujący. W tym otoczeniu zabrakło mu jednak siły przebicia, świeżości, a SBTRKT i Jessie Ware musieli dopiero pomóc wytworzyć koniunkturę na takie dźwięki. Cóż, jeżeli z "Making time" się nie uda, wytłumaczenie będzie znaleźć o wiele trudniej.
To płyta świetnie skomponowana i zakomponowana. Zaczyna się od delikatnego śpiewania z szumiącym, cyfrowym tłem, krajobrazów sielskich acz niepokojących. Kończy niemalże psychodelicznie. A co po środku? Narracyjny, niebieskooki soul na miarę naszych czasów. Groove skręcający w abstrakcyjną elektronikę i nie tracący przy tym nic ze swojej lekkości ("Movement"), albo przeciwnie rzecz gęstsza, cięższa, wystrzeliwująca kapitalnym refrenem ("Sharpness"). Nowobitowo rozczłonkowany "Lament" ze swoimi zanurzonymi w jazzie partiami klawiszy, grający nastrojem, w warstwie tekstowej operujący całą paletą kolorów i światłocieniem. A z drugiej strony imponujący gitarą (słychać nawet palce przesuwające się po strunach), nienachalnie tętniący "Forgiven". W "Thunder" dostajemy nieco wokalnej ekstrawagancji, całkiem wyrafinowanych zabaw głosem, z kolei w "Skin" gospodarz punktuje tym, że jest w stanie kreatywnie poruszać się między eksploatowanymi bez umiaru pojęciami takimi jak "serce", "głowa" "skóra", "żar", czarując jednocześnie harmoniami. Facet jest świetny solo, zaś jeszcze lepszy w duecie. Całe "Celebration", te plastikowe dęciaki odzywające się przed mostkiem, ten doskonale wpisujący się w numer głos amerykańskiego folkowca Willy'ego Masona, to jest mała uczta. Na płycie nie ma zresztą słabego kawałka, i nawet nie myślałem, że Jamie Woon zbliży się tak blisko innego znakomitego Jamiego - Lidella.
Co tu dużo kryć, ludzkość wydaje się być na zakręcie. Wystarczy przeczytać swojego walla na Facebooku czy - Boże uchowaj - włączyć telewizor. Ale jeżeli radia będą grać taką muzykę jak ta Woona, a słuchacze zdołają zauważyć, ile pod tą lekką, eksperymentalną, kunsztownie wyszywaną kołderką zmysłowości i melodii, to znaczy, że jest nadzieja.
Wyd. Jamie Woon "Making Time", wyd. Universal
8/10