Recenzja Jake Bugg "On My One": Nie taki zdolny?

Paweł Waliński

Przy dwóch poprzednich płytach zachodnia i rodzima krytyka wyniuchała w nim nowego Dylana. To oczywiście bzdura. A zostawiony samopas Bugg miota się jak chomik w bębnie pralki.

Im bardziej konserwatywne folkowe brzmienie, tym lepiej się w nim Jake Bugg odnajduje
Im bardziej konserwatywne folkowe brzmienie, tym lepiej się w nim Jake Bugg odnajduje 

22-letni Jake Bugg szturmem wziął serca fanów muzyki folkowej. Sypały się naprawdę grubaśne porównania, ze wspomnianym dylanowskim. W rzeczywistości Buggowi bliżej, niż do Dylana, było do Dona McLeana, czy Donovana, a może nawet Harry'ego Nilssona. Tym niemniej, w jego muzyce było wszystko, czego od młodego wilka chcieć mógł miłośnik folku - dobry songwriting, fajna wykonawcza, a czasem niezgorszy gitarowy riff. Na "On My One" to wszystko niby jest, ale album przekonuje dużo mniej, co straszną jest w istocie ironią, bo to pierwsza płyta na której Bugg naprawdę sam odpowiada za wszystko.

Po sympatycznym czołgającym się bluesie tytułowym następuje bowiem numer "Gimme the Love", elektroniczny potworek, w którym Bugg rapuje, a który przeradza się w trakcie w typową post-brit-popową średniawkę i spokojnie mógłby z płyty wylecieć. "Love, Hope and Misery" to powrót na znany teren, gdzieś w pół drogi między McLeanem, a The Everly Brothers. Męczy jednak przesadnie barokowa aranżacja ze smykami i patetyczny refren wyprodukowany w tak archaiczny i tępy sposób, że z powodzeniem mógłby trafić nie na płytę Everlych, ale na konkurs Eurowizji w odmętach lat siedemdziesiątych.

"The Love We're Hoping For" to już sztos. A właściwie... byłby sztos, gdyby nie fakt, że człowiek zamiast tekst Bugga, śpiewa tu "A Horse with No Name" zespołu America. Podobieństwo zwrotki może nie zakrawa na plagiat, ale mocną inspirację z pewnością. Numerowi brakuje za to refrenu. "Put out the Fire" przywodzi z kolei na myśl "Subterranean Homesick Blues" Dylana, choć oczywiście znów trudno mówić o zrzynce, prędzej o mocnej inspiracji dylanowskim frazowaniem, które też przecież z próżni się nie wzięło.

W "Never Wanna Dance" Bugg znowu próbuje ścigać się ze współczesnością, tym razem na modłę neosoulową, jakby pozazdrościł Edowi Sheeranowi. Efekt? Ładnie napisana piosenka, która pięknie zabrzmiałaby przy akompaniamencie akustycznej gitary kompletnie dorżnięta aranżem i sprowadzona do poziomu Jamesa Blunta. Kolejna mielizna to "Bitter Salt", ze słabo napisaną zwrotką i refrenem wziętym z półki z przyprawami uniwersalnymi. Drugie podejście do rapu w "Ain't no Rhyme" zakrawa już o groteskę i - trwając 3:21 - jest jakieś trzy razy za długie. McLeanowskie "Livin' up Country" to znów powrót na właściwą country'ową ścieżkę, choć ponownie w refrenie Buggowi udaje się omsknąć w jakieś Blunty. Najmocniejszym numerem na płycie jest za to buckleyowski "All That". A cały album fajnie domyka skifflujące "Hold on You".

Wnioski? Im bardziej konserwatywne folkowe brzmienie, tym lepiej się w nim Bugg odnajduje. Widać, że ma po temu i warunki, i feeling. Natomiast gdy w jakikolwiek sposób wychodzi poza doskonale sobie znaną formułę, gubi się jak świnia w buszu, dziczeje i jest taką ni to świnią, ni to dzikiem. Znajomego koryta brak, a wydłubać żołędzia nie umie. Zawsze podkreślam, że artystów należy szanować za niezależność, chęć rozwoju, eksperymentowania, podejmowania ryzykownych decyzji. Bo z takich parad wychodzą czasem niemożliwe sztosy. Tu nie wyszedł sztos. Wyszła niezrozumiała, niekonsekwentna papka, w dodatku poziom trzymająca tam, gdzie Bugg jest najbardziej odtwórczy i robi sobie zwyczajny folkowy namechecking. Smutne. Ale jeszcze wszystko przed nim.

Jake Bugg "On My One", Universal

4/10

Jake Bugg z nowym materiałem po raz pierwszy wystąpi w Polsce - 13 sierpnia w Palladium w WarszawiePA Wire/Press Association ImagesEast News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas