Recenzja Irena Santor "Zamyślenia": Co tu napsuć?
Paweł Waliński
Pierwsza dama piosenki PRL-u wydaje premierowy album. Była okazja na zagranie w stylu Ricka Rubina. Nic z tego, zrobiono coś zupełnie odwrotnego niż w przypadku odkurzania Casha.
Johnny Cash nigdy nie był jakimś wielce ambitnym artystą. Prędzej grajkiem, nieraz ocierającym się o bazar. Kiedy jednak znalazł się ktoś z wizją, dało się z niego wycisnąć rzeczy niemal genialne. Podobnie można było podejść do Ireny Santor - instytucji wręcz jeśli chodzi o umiarkowanie i klasę. Po włączeniu płyty ucieszyłem się, że prawdopodobnie tak właśnie się stało. Och, jak srodze się zawiodłem...
Otwierająca album "Chodź na kawę Warszawo" to mistrzostwo. Pięknie nawiązuje do Warszawy, której już nie ma, o której pisał Tyrmand, a która też dla Pani Ireny może jest znów. To opowiastka o tym, jak zmienia się miasto, jak mija czas. Akordeon i niedzisiejsza artykulacja, przestarzałe vibrato, stonowany, nie za wielki głos robi fenomenalne wrażenie. Piękna piosenka. Zaśpiewana z gracją i elegancją niedościgłą dla wokalistek bardziej współczesnych.
Niestety, już kolejny utwór "Chleb i szklanka wina" jest dowodem, że Rubina u nas nie ma. Że lepiej, zamiast stworzyć nową jakość, zrobić - jak by nie było - wielką damę polskiej piosenki, na znany z lat 70., festiwalowy sposób. Produkcja jak z defaultowych melodyjek syntezatora casio sprzed dwóch dekad. Niebrzydka może i piosenka kompletnie dobita aranżacyjną tępotą. "Kochaj ludzi, z reczy się śmiej" - tu wszystko praktycznie brzmi jak z repertuaru zespołu Fasolki. Jest to tak ordynarne i prymitywne, że skutecznie zakrywa całą lekkość wokalu. Nie do końca zrozumiałe jest też podprowadzenie patentów z soundtracku "Piratów z Karaibów" do "Ile w nas". Płytę wypełniają naprawdę przyzwoite piosenki, w bardzo oldskulowym stylu. Nieraz trafiamy na niegłupie teksty (Cygan, Sikorowski), choć oczywiście poziom Dylana to nie jest. Wszystko to sumiennie zmarnował jednak producent, którego indolencja jest absolutnie powalająca. Rozumiem - aspirował do PRL-owskiego dorobku Santor. Płyta miała być brzmieniowo ropoznawalna dla jej fanów, prosta. Nie usprawiedliwia to jednak ocierania się o Ich Troje, czy disco polo, szczególnie jeśli mamy do czynienia z numerem tak szlachetnym, jak "Prezent". A można było trochę pomyśleć, odpuścić nędzny dansingowy entourage i poprowadzić wokal Pani Ireny minimalnie - ot, oprzeć go na akustycznej gitarze, czy oszczędnym klawiszu. Ewentualnie na żywym zespole, a nie presetach. Zamiast tego mamy pochód parapetów rodem z "Koncertu życzeń", epoki blaszanych bazarowych szczęk, czy albumów Eleni. Tak osobowość Santor, jak jej wokalna czystość zasługiwała na potraktowanie zgoła inne.
Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób tak brzmiąca płyta mogłaby trafić do kogoś poniżej sześćdziesiątki. Z założenia odrzucono aspiracje, by Panią Irenę przybliżyć pokoleniom młodszym, a może faktycznie wykonać robotę na rubinowskim poziomie. To krzywdzące tak dla artystki jak i dla części numerów, które - powtarzam - złe nie są. Płytę należałoby wyprodukować od nowa, a odpowiedzialnego za jej obecny kształt karać wilogodzinną falaką oraz dożywotnio pozbawić prawa wykonywania zawodu. Sama Pani Santor, jak zawsze, w bardzo dobrej formie. Ale tu dziwu nie ma. Klasa, prawda i dobro bronią się same. Zawsze. Nawet kiedy każdy dźwięk dookoła próbuje je zdeptać, przykryć, zniweczyć. Ocena poniżej jest oceną artystki. Ocenę pozostałych "atutów" płyty litościwie pomijam.
Irena Santor "Zamyślenia", MyMusic
7/10