Recenzja Hurts "Surrender": Ostatnie wyjście z mroku
Paweł Waliński
Umieli łączyć to, co z pozoru nie do połączenia: światło i mrok. Na nowej płycie Hurts wydają się jednak wybierać jedną drogę - tę jaśniejszą.
Zapowiadali to w wywiadzie dla "NME" - na "Surrender" miało być dużo mniej wpływów ocierających się o scenę goth-electro. Co prawda zarzekali się, że mroku na albumie znajdzie się jednak przynajmniej trochę, jednak nie da się oprzeć wrażeniu, że nowa płyta jest zdecydowanie lżejsza, weselsza i nadaje się do tańca nie tylko w miejscach, gdzie połowa ludzi ma tatuaże i piercingi, a druga co najmniej dwa elementy ubrania z lateksu, albo PVC. To krok o tyleż niebezpieczny, że to właśnie wśród mrokersów, czy dawnych depeszowców, Hurts mieli dosyć pokaźny fanbase. Ci - stwierdzam z góry - mogą się na nowe oblicze duetu przynajmniej odrobinę obrazić, a "Surrender" nienawistnie ofukać.
Przy wytracaniu mroku Hurts nie wytracili jednak skłonności do dużych aranżacji. Problem jednak, że kiedy zabrakło elementów gotyckich, część numerów, jak choćby "Wings" brzmi jak produkcja spod znaku One Direction, albo ostatnich dokonań takiego a-ha. Szczęśliwie, mimo stylistycznej wolty, duet nadal potrafi napisać bardzo przyzwoite i przebojowe piosenki. Choćby takie stricte noworomantyczno-synthpopowe "Perfect Timing". "Weight of the World" udowadnia, że nadal potrafią też bawić się falsetami, a Theo Hutchcraft nadal czaruje (lub, jeśli wolicie: odpycha) egzaltacją i emfazą, zdając się takim romantykiem, że jakiś Goethe, czy Słowacki mógłby zrobić sobie z niego bohatera eposu. Romantyczne skojarzenia podbijają tylko takie wersy, jak ten w "Rolling Stone": "in fair Verona where we lay our scene". Pierwszy i ostatni numer na płycie, a więc odpowiednio "Surrender" i "Policewoman" dają też obraz, jak wygodnie Hurts czują się w brzmieniach gospelowych. Niby wszystko się nadal zgadza. Ale jest i w tej beczce miodu pokaźna dawka dziegciu.
Taka mianowicie, że fatalnym jak się wydaje, okazał się dobór producentów, czyli Stuarta Price'a (Madonna, The Killers) i Ariela Rechtshaida (Haim, Vampire Weekend). Ta dwójka z potencjalnie przebojowych numerów Hurts zrobiła niestety jakieś niemożliwe kolubryny. Zacięcie do epickości sam duet miał oczywiście zawsze, jednak nigdy jeszcze nie odpalał takich bomb. Choć odpalał, to może złe słowo, bo produkcja sprawnie sprawia, że kawałki zlewają się w jedno, bywają od siebie trudno odróżnialne i część z nich to raczej niewypały, niż faktyczne petardy. Jeśli spodziewacie się znaleźć tu coś na miarę "Wonderful Life", srogo się niestety zawiedziecie.
Hurts w Europie dysponowali rzędem dusz. W Polsce śmigali po listach przebojów, we Włoszech dorobili się liczby fanów idącej w dziesiątki tysięcy. Z tym, że nigdy tak naprawdę nie sięgnęli poprzeczki, którą postawili sobie na debiucie. Nie mówię, że "Surrender" to zła płyta. Jest fajna, choć w kategoriach synth popu to raczej średnia półka. Mówię prędzej, że odpuszczenie rzeczonego mroku to może niekoniecznie ten wybór stylistyczny, który dawałby im znów potencjał do zakręcenia sobie wokół palca tylu ludzi, co wtedy. Źle niby nie jest, ale do geniuszu chyba nie tędy droga.
Hurts "Surrender", Sony Music Poland
6/10