Recenzja Garbage "Strange Little Birds": Szlachetna nuda
Paweł Waliński
Nie ma co oczekiwać, żeby kapele sprzed dwudziestu lat rozwalały (muzyczny) system. Cieszmy się, jeśli w takich przypadkach przynajmniej jest przyzwoicie. A tu jest.
Przede wszystkim dlatego, że zespół porzucił jakiekolwiek próby ścigania się z modami. "Nie możemy konkurować ze wszystkimi młodymi hipsterskimi bandami. Jesteśmy, kim jesteśmy i czy to dobrze, czy źle, jeśli usłyszysz w radio piosenkę Garbage, będzie po prostu brzmiała jak nasza piosenka, co jest dla nas powodem do dumy" - mówił Butch Vig w niedawnym wywiadzie dla "Faster/Louder". Zgadza się. Zestaw klocków, jakimi operuje brygada z L.A., to dokładnie ten sam zestaw, przy którym manipulowali dwadzieścia lat temu.
Mamy więc stosunkowo mroczne kawałki rozpięte między grungem, trip hopem i najntisowym rockiem industrialnym. Do tego oczywiście nadal znakomita charyzma wokalna nadal niepokojącej Shirley Manson. Mimo (ponoć) szczęśliwego, sześcioletniego już pożycia małżeńskiego (mąż Manson, Billy Bush produkował tę i poprzednią płytę Garbage), nadal czuć w jej głosie gorycz i cierpiętnictwo, ale i coś rodem z rozparzonych zamtuzów. Linie wokalne nadal są odrobinę wykręcone, niekoniecznie symetryczne z działaniem zdrowego umysłu. Wokalistce znowu dzielnie sekundują tu gitary, tworząc odpowiednią atmosferę do jej idiosynkrazji. A i zdarzają się numery z niezłym potencjałem przebojowości. Wróć - praktycznie każdy numer na płycie mógłby ścigać się z tym, co nagrywali w czasach swojej świetności. Przy czym najbardziej czaruje, jak Manson wokalnymi przestrzeniami zbiera ładnie nabite partie sekcji rytmicznej - znów - zupełnie jak kiedyś.
Sęk w tym, że od czasów ich świetności niemało wody upłynęło i na "Strange Little Birds" bardzo to słychać. Płyta brzmi niemożliwie archaicznie, więc bez wstydu można ją sobie odpalić jeśli jest się fanem grupy, albo jeśli chce się odebrać lekcję poglądową, jak to brzmiał alternatywny rock w drugiej połowie ostatniej dekady minionego millenium. Ale to może trochę jak narzekać na elektryczny czajnik, że podgrzewa wodę, a nie wypieka gofrów. Wszystkie te dramatyczne, czy wręcz melodramatyczne, egzaltowane elementy, które decydowały o tym, że Garbage zbierali rząd dusz spodziewających się, że zaraz nastąpi koniec świata, są na "Strange Little Birds" obecne. A jest i miejsce na bardziej powłóczyste oblicze zespołu, jak choćby w "If I Lost You". I teraz weź bądź człowieku mądry - chwalić za rozpoznawalny wsobny styl i konsekwencję, czy krytykować za to, że niestety Garbage jest już zespołem ewidentnie odklejonym od rzeczywistości, a ogon skonsumowali już co najmniej do połowy? A może po prostu stwierdzić, że słucha się tego nadal bezkolizyjnie i trudno nie poczuć respektu dla finezyjności i kunsztu, który nadal zespół ma. O to martwić się nie musicie. Choć jednak w połowie zbiera trochę na ziewanie.
Jedno może, co się ciśnie do łba to fakt, że młodsi, którzy z Garbage, ze względu na wiek, nie obcowali wtedy, kiedy miało to naprawdę sens, patrzą na to pokolenie muzyków podobnie, jak my (czyli około-trzydziestoletni) patrzyliśmy wtedy na potworne kapele w stylu YES, czy Def Leppard. Pewnie tak jest. Muzyka jak widać jest rzeczą niespożycie relatywną.
Garbage "Strange Little Birds", Mystic
6/10