Recenzja Ella Eyre "Feline": Ławica hitów
Paweł Waliński
Dwa lata temu miała w UK singla roku. Debiutancki album nagrywany był więc pod presją oczekiwań. Sprostała, czy tyłów dała?
Soulowo-klubowy teren to na Wyspach Brytyjskich cienki lód. Raz, że podaż tego straszna, dwa że byłe imperium kolonialne ma pełno multi-kulti wokalistek, które potrafią połączyć ogień z lodem, białaską klubową tradycję z czarnym vibem. Żeby w na takim nadrybiu się przebić, trzeba mieć albo plecy wielkości Burnejki, albo naprawdę dobre numery. I dobrymi numerami stoi debiut Eyre. Naprawdę.
Patent jest może i prosty, ale przecież nie każdy na niego wpadł. Pod spodem mamy elektronikę wychodzącą z jungle, przepotwornie wręcz motoryczną, kojarzącą się jednocześnie z tym co na nielegalnych imprezkach w Londynie działo się pod koniec ich istnienia, to jest w pierwszej pięciolatce lat dziewięćdziesiątych. Na górze natomiast mamy świadomą swoich umiejętności wokalistkę, która swobodnie na wszystkie te dżangle wkłada swój charyzmatyczny soulowy wokal. Efekt daje to naprawdę znakomity.
Ale nawet powyższa konstatacja blednie, kiedy człowiek posłucha, jakie hooki siedzą na tym albumie. Praktycznie z każdego perkusyjnego triggera wyłania się nam taki refren, że #omójboże.
Łowienie hitów na tym albumie wydaje się dziecinnie łatwe i mogłoby działać na zasadzie rzutu monetą. Bo tu wszystko nadaje się na radiowy, popowy przebój. Czy numery, które idą w kierunku Amy Winehouse jak singlowy "Comeback", czy kompletnie nie-czarne nabijki ("Good Times"), Ella Eyre ma refreny, za które jej konkurencja dałaby się pokroić.
Przy tym wokalnie Eyre nie nudzi. Spektrum środków wyrazu ma dziewczyna szerokie. I w 99% trafia w punkt. Problemem może być najwyżej to, że "Feline" to nieprzerwane forte. Momentów piano jak na lekarstwo, wszystko tu jedzie ambicją podbijania największych aren z muzą elektroniczną. Na pierwsze zwolnienie i pójście w generyczne pseudo-amerykańskie r'n'b trzeba czekać aż sześć numerów ("Gravity"), a i tak w refrenie wchodzi tak pięknie przestrzenne jungle, że da się to Elli wybaczyć.
Więcej - w dobie, kiedy przeciętny hit stoi właściwie tylko i wyłącznie przeprodukowaną sekcją rytmiczną, pod którą wbija się wątpliwej jakości melodie, Eyre songwritersko miażdży. Ma pod mankietami sztosów liczbę wręcz wybitną i może nimi rzucać, jak Gambit z X-Men. A że zdarzy się jej takie "Deeper", które z powodzeniem zjada wszystkie te Meghany Trainory to tylko lepiej.
"Feline" w jakimś sensie jest popową płytą zupełną. Idealnie sprawdzi się na imprezie. Doskonale słucha się tego w domowym zaciszu. Bangerów jest tu więcej niż suchych dowcipów w "Familiadzie". Dodajmy, że to debiut. Debiut tak mocny, że być może coś na scenie światowego mainstreamu powywraca. #chciałbym.
Ella Eyre "Feline", Universal 7/10