Recenzja Coma "2005 YU55": Asteroida nudy
Paweł Waliński
Coma z kryzysu sprzed pięciu lat wyszła niezmieniona. Są tak nudni i grafomańscy, jak zawsze.
Coma na polskiej scenie muzycznej bardzo szybko, bo jeśli nie debiutem, to na pewno drugą płytą, wyrosła na synonim rocka zadętego, przerysowanego, pozornie poetyckiego, skierowanego raczej do młodszego słuchacza. "2005 YU55", biorące nazwę od asteroidy, niewiele tu zmieni, bo jest tak naprawdę sumiennym rozwinięciem stylu zespołu a w dodatku - o zgrozo! - stanowi "muzyczną interpretację poematu" Roguckiego.
Z poezją jest zazwyczaj tak, że będąc gołowąsami dryfujemy w kierunku poetów przeklętych, co w Afryce tracą nogi i umierają przed czterdziestką. Dopiero z czasem zaczynamy doceniać poezję na pozór skromniejszą, bardziej sharmonizowaną, minimalistyczną. Piotr Rogucki, sądząc po tekstach z "YU55" nadal tkwi w tym pierwszym okresie, serwując nam znów linijki przerysowane do poziomu autoparodii z mądrościami wartymi Paulo Coehlo, podkręcając wrażenie wywiadami w których szermuje największymi nazwiskami polskiej poezji romantycznej.
Oczywiście skoro "muzyczna interpretacja poematu", to Rogucki płytę przegaduje mocniej nawet niż zwykle, wznosząc się na niebywałe poziomy autoerotyzmu i bufonady. Kiedyś mówiło się, że Robert Smith z The Cure przestałby pisać teksty, gdyby zakazano mu używać słowa "ja". Z Roguckim podobnie. Obcowanie z jego przemyśleniami przez 79 minut to gwarancja intelektualnej kolki i rzucanie w przestrzeń oskarżycielskiego pytania, dlaczego jego myśli nie noszą pieluch?
Muzycznie jest nieco lepiej. O co wszak nietrudno. Choć metoda twórcza grupy była tym razem inna, niż poprzednio, bo miast pisać numery, które później wokalista zdobił tekstem, mieli od początku do końca gotowy liryczny materiał, który mieli zinterpretować. Współczuję samego zadania, bo niemożliwie jest karkołomne. Tym większy szacun, że zespołowi udało się wyjść z misji obronną ręką. Muzycznie tu się wszystko w miarę kupy trzyma i choć granie pod tekst rzadko gwarantuje powstawanie wiekopomnych przebojów, tutaj faktycznie idzie zapamiętać kilka kawałków, jak gdyby były normalnie napisanymi piosenkami.
Sęk może najwyżej w tym, że teksty Roguckiego koledzy ogrywają raczej na ten sam kopyt. Podobne, nerwowe, szarpane zwrotki, a potem pozorny chill w refrenie. Na płycie dzieje się to w identyczny sposób co najmniej kilka razy. Gdzieś słychać echa starego dobrego hard rocka, czasem zdehumanizowany industrialny puls, czy dźwięki zasłyszane w post-punku. Ale nazywać ten album "eksperymentem", to jednak jakiś suchy żart. Bo na czym ów eksperyment miałby polegać? Na zadaniu sobie ćwiczenia muzycznego w postaci "Czy zmieścimy linijkę Roguca w takcie?". Tradycyjnie denerwuje wokal. Równie zmanierowany, co teksty. Dla nie-fana niesłuchalny już na poziomie 3-4 numeru.
Ta recenzja oczywiście zdenerwuje fanów, którzy wyleją na mnie najpierw rozgrzaną smołę, potem pierze. Nie-fanom i anty-fanom Comy nie powie niczego, czego już sami by nie wiedzieli. Czyli nic nowego pod Słońcem. Porządek świata został zachowany. Kamyk nie asteroida.
Coma "2005 YU55", Mystic Production
4/10