Recenzja Beneficjenci Splendoru "Sellfie": Bestyjka kąsa
Beneficjenci Splendoru w swojej najbardziej dynamicznej odsłonie. Elektronicznej, rockowej, ale przede wszystkim rapowej. Grunt, że błyskotliwej tekstowo i starannej brzmieniowo jak zawsze.
Marcina Staniszewskiego, człowieka stojącego za projektem Beneficjenci Splendoru, należy szanować za muzykę elektroniczną, która nigdy nie znudzi cię pomysłem na siebie, a nawet czasem przyciągnie melodią. Ale przede wszystkim za tekst. Staniszewski jest absolutnym mistrzem w skokach od detalu do skali makro, wyżyma kulturę masową w sposób pokazujący, że jednak można zrobić coś z niczego, a gdzieś przy okazji daje całkiem gorzkie świadectwo wieku męskiego, będącego jak najbardziej wiekiem klęski. Jest w tym lekkość, przenikliwość, trochę abstrakcji, parę niezłych puent, zasadniczo nic tylko polecać.
Nowi, czwarci już Beneficjenci Splendoru to trochę inne, bardziej frywolne podejście do słowa, bo autor uwziął się na rap. I choć zwykle kończy się to zupełną klęską - przekonanie, że każdy może rapować to trochę jak pewność, że wszyscy umiejący naśladować ustami odgłos pierdzenia to beatbokserzy - to tu o dziwo artysta wyszedł z przedsięwzięcia obronną ręką. Bywa za prosto i za częstochowsko, za dużo tu i Fisza, i Beastie Boys, o asekuracji polegającej na chowaniu wokalu pod efektami nie wspominając. Słowa jednak płyną, uderzając ze staroszkolną twardością i niosąc przekaz, który bawi i niepokoi jednocześnie, korzysta z hiphopowych klisz tak, by nie zmienić się przy tym w czerstwy pastisz.
Popatrzmy tylko: "Autodiss" z bitem jakby wprost od Kalibra 44 i wrzeszczanym refrenem; położony na mocarnych, kołaczących bębnach, napędzany ciężkim basem i pohukujący dęciakami "Dziad"; "Mistrz", raz trip-hopowy, raz drum'n'bassowy, raz dubstepowy, okraszony kraftwerkowymi w duchu samplami, a jednak lepiący się w jeden numer; wreszcie kawałki najbardziej bezlitosne, szczodrze doprawione electro - "Sellfie" i "Nic mnie nie jara" z najlepszymi na płycie wersami "wszystko już było po milion razy / ekstazy, eksplozje, erekcje i spazmy / rewolucyjki i polucyjki chłopców kochanych za bardzo przez mamy / dziś jestem starą, znudzoną k**wą, co w swym burdelu pracuje i śpi / znam wszystkie porty i marynarzy i tylko cisza marzy się mi". Energii, szczerości i precyzji mogłyby się od Staniszewskiego uczyć hordy młodych emcees.
Twórca imponuje też wszechstronnością. "Wściekły maj" to brudny, rockandrollowy singel, chwytliwy i drapieżny zarazem, najeżony bonmotami Bartka Sadulskiego ("nasz związek zawodowy jest, ja zwalniam, ty protestujesz"). "Michelle WNM", wyrazista deklamacja przechodząca w delikatnie śpiewany refren podszyty ładną melodią, zdradza oko do detalu i zadowoli tych najstarszych fanów słodko-gorzkich Beneficjentów. "Zero absolutne" z Basią Wrońską brzmi jak odpowiedź na płytę Pablopavo, Ani Iwanek i Praczasa, co oczywiście jest dużym komplementem. "Sztuczka" to z kolei retro, wraz z jadowitym, ironicznym tekstem sumujące się do numeru idealnego do postawienia obok np. "Nikt nie kupuje twoich płyt" Komet.
Co ważne, Beneficjenci to nie tylko podaż pomysłów, ale i umiejętność ich adaptowania, z troską o niebanalne przejścia w utworach, o odpowiednie brzmienie całości. Najsłabiej wypada publicystyka, zwłaszcza ta wymierzona w beneficjentów - nie splendoru, a skatalizowanych w niedawnych wyborach nastrojów społecznych - bywa po bandzie, ale przy okazji aż nazbyt łopatologicznie. Nie psuje to obrazu całości "Sellfie" jako płyty odważnej, ostrej w sferze wersów i kompozycji. Prezentuje się to tak, jakby Staniszewski miał dość talentu, wiedzy producenckiej, by zrealizować dokładnie taki krążek, jaki chciał, chyba najrówniejszy w karierze. Nic tylko pogratulować osłuchania i wyrazistości.
Beneficjenci Splendoru "Sellfie", Color My Sound/Audio Cave
8/10