Paolo Nutini "Caustic Love": Szkocka czerń (recenzja)

Trzeci album Nutiniego to dobrze napisana i jeszcze lepiej wykonana rzecz. Szkoda tylko, że przypomina prezent sprzed lat, który odwijaliśmy z tylu warstw kolorowego, ozdobnego papieru, iż nie za bardzo pamiętamy, co było w środku.

Okładka albumu "Caustic Love" Paolo Nutiniego
Okładka albumu "Caustic Love" Paolo Nutiniego 

Ma włoskie korzenie, szkockie wychowanie, ale serce bije mu rytmie klasycznego, amerykańskiego r'n'b. Jeżeli czyjejś uwadze uszedł sukces Paolo Nutiniego, faceta, który dwoma zaledwie albumami podbił Wielką Brytanię i ładny kawałek Europy, może właśnie nadrobić zaległości. 27-letni zaledwie zdobywca kilkunastu platynowych płyt zaprezentował światu swoje trzecie dzieło. "Caustic Love" to profesjonalny niebieskooki soul, oględny bluesik, nieśmiały funk, szczypta rocka. Od poprzedniego "Sunny Side Up" mogło zaszumieć w głowie, acz niektórym eklektyzm odbijał się czkawką. Teraz mamy koktajl, co to z nóg może nie zwali, za to zgagi nie wywoła na pewno.

Nutini jako wokalista musi robić wrażenie. Ta suma wyczucia i uczucia składająca się imponujący feeling w "Let Me Down Easy". Lekkość w gładko (za gładko, klawisz i gitarka proszą o troszkę łobuzerii) wykonanym "Numpty". Rozdarcie, emocje, ból w "Iron Sky", gdzie Paolo jest prawie jak Cocker i mimo że prawie robi wielką różnicę (głębia nie ta, katharsis nie przeżyjemy), to brawa się należą. Chwilę później zaskakująco wysoko śpiewana, trudna, utrzymana w duchu Prince'a "Diana". O rany, wiem, że na Wyspach większość popowych gwiazdek miewa warsztat deprymujący (na taką Brit Award trzeba sobie zasłużyć), ale nawet na tym tle gospodarz "Caustic Love" błyszczy.

Piosenek trudno nie szanować, bo zręczne, ale też nie udało mi się do nich przywiązać. Może dlatego, że mają tendencję do niepotrzebnego puchnięcia i gdy człowiek zaczyna się oswajać z kolejnym pieczołowicie przygotowanym numerem, muszą się pojawić majestatyczne smyczki w tle, jakieś gitarowe ornamenty, eksploduje sekcja dęta, wynika chór. Ba, w "Fashion" upchnięto nawet rapowaną wstawkę Janelle Monae, choć szczerze mówiąc lepiej by było, gdyby upilnowano, żeby wraz z przejściem kawałek nie stracił swojej mięsistości i zadziorności. Bardzo udane "One Day" też najmocniej porywa wtedy, gdy prym wiedzie obłożony pogłosami wokal i melodyjny bas. Zbyt często Nutini się popisuje, człowiek od aranżacji się popisuje, co owocuje repertuarem dla statecznych panów w średnim wieku, do podziwiania i ziewania ukradkiem równolegle. Singlowe "Scream" wydaje się tu wymowne, bowiem od obiecującego groove się zaczyna, a na bluesrockowym kawałku, jakich w Trójce słyszeliśmy dziesiątki, kończy.

Dlatego "Cherry Blossom" jest najlepszym numerem na płycie - bębny są tu jak pociąg, rock ma w sobie trochę brudu i ognia, stroniąc od swojej stadionowej odmiany, a w wokaliście, prezentującym się zazwyczaj niczym zdolny kameleon, potrafi odezwać się prawdziwy lew. Po sześciu minutach nieco wyrazistszego grania dostajemy dwie minuty wyciszenia, urokliwą ramotkę prosto z początku lat 70. z rozbudowanymi chórkami a la The Rubettes. Album finiszuje niestety wtedy, gdy najlepiej się go słucha.

Pośród krytyków oceniających "Caustic Love" zdążyła się pojawić się opinia, iż to najlepszy brytyjski rhythm and blues od trzech dekad. No nie wiem, ja bym tam na motownego Plan B, a już zwłaszcza na debiut Mavericka Sabre tego krążka nie wymienił, zaś do Amy Winehouse nie śmiał nawet porównać. I to mimo tego, że dobry. Miejscami bardzo.

Paolo Nutini "Caustic Love", Atlantic / Warner

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas