Ludacris nagrał najgorszą płytę w karierze. Złą rękę do doboru muzyki miał właściwie zawsze, niemniej problem jest daleko bardziej rozległy. Tym razem nic nie wypaliło.
Christoper "Ludacris" Bridges to prawdziwy fenomen. Bez wątpienia jeden z najlepszych raperów jakich Ameryka wydała na świat. Wywodzi się z Południa, które przez długi czas oznaczało w rapie najbardziej prymitywne, agresywne rymy, najwięcej blichtru, ale też najwięcej swobody i szaleństwa. Filuterny, do słowa podchodzący zabawowo chłopak nie do końca tam pasował.
Z czasem zresztą granice stanu Georgia przestały go obchodzić - wpadał z wizytą zarówno do rezydującego w Kalifornii Snoop Dogga czy Quika, jak i do nowojorczyków - Nasa, Busta Rhymesa czy Method Mana. Gdzie się pojawiał, tam dominował nagranie, zostawiając gospodarza w cieniu. Jego zwrotka w "Yeah" Ushera stanowi podręcznikowy przykład tego, co amerykanie nazywają "flowem". Poradził sobie w pojedynku, z numerem świątecznym, z agitką polityczną. A jednak nigdy nie nagrał równej, od początku do końca udanej płyty, na miarę swojego talentu. Dekada w branży, sześć albumów, żadnego klasyka. Do tego właśnie wydane, siódme "Battle of the Sexes". Totalna, niczym nie wytłumaczalna kompromitacja.
Krążek, jak i dwa poprzednie, udaje album koncepcyjny. "Wojna płci", też mi coś, na męsko-damskich przekomarzankach oparto już setki hiphopowych nagrań. Gorzej, że nudne, pozbawione tempa, zaledwie naszkicowane wprawki udają bity. Perkusje przypominają odgłos upuszczonej na podłogę kosmetyczki, a prostackie, niesprawne aranżacje podsuwają obraz producenta jako kogoś, kto od niechcenia szturchnie syntezator czy sampler, kiedy już łaskawie wyrwie się z letargu. Prowizorka, amatorka i badziewie.
Do tego gospodarz w stu procentach rozczarowuje. O sobie rymuje, że "zaatakuje jak bomba w Iraku", co może litościwie pozostawię bez komentarza. O kobiecie mówi z kolei, że "sprowadzi ją niżej niż Lamborghini". Ów średni (ale i tak jeden z najlepszych na wydawnictwie) wers pada w miernym "How Low", pośród przyspieszonych, piskliwych wokali, kierujących nasze myśli w stronę dyskotekowych triumfów happy hardcore'u. Z kolei w opowiadającym o zabawie z prostytutką "Hey Ho" Ludacris przekonuje damę do towarzystwa: "Trzy rzeczy, których ze mnie nie ściągniesz - pieniądze, siła, szacunek". Chwilkę później deklasuje go zaproszona Lil Kim. "Kobiety oszukują lepiej od facetów - nie przeszkadzamy im, przyjmując, że to o czym nie wiedzą ich nie zrani" - rymuje pewnie weteranka świńskiego rapu.
W tej wojnie płci kobiety wygrywają. Gdyby nie śpiew Monici w "Can't Live With You" i remiks "My Chick Bad" (w tytule mało zabawna parafraza Kelis) z udziałem Diamond, Triny i Eve album byłby bezwartościowy. Ale przy sporym samozaparciu i tak słuchalny - styl Luda ratuje najsłabsze wersy oraz najbardziej żenujące bity. Bo to, jak naturalnie rozciąga linijki w "Sexy Room", jak ścieśnia je w "I Know You Got Man", dla bardzo wielu rodzimych nawijaczy wyznacza poziom, na który nie wespną się nawet po plecach setek kolegów. Wiem, wiem - marne pocieszenie, acz zawsze jakieś.
2/10