Reklama

Niespełnione obietnice

Hurts "Happiness", Sony Music

Pompowano balon z napisem "Hurts", oj pompowano, prawie do utraty tchu. I nic z tego nie wyszło, bo ktoś nie zauważył, że w baloniku jest dziura.

O Hurts na Wyspach Brytyjskich pisano już w 2009 roku. Jeszcze wtedy umiarkowana wrzawa wokół manchesterskiego duetu była mocno wskazana, bo i jego pierwszy singel "Wonderful Life" znakomicie prognozował. Pewnie dzięki tej niesamowitej piosence - już ponadczasowego przeboju - wokalista Theo Hutchcraft i odpowiedzialny za warstwę instrumentalną Adam Anderson, trafili na aspirującą do opiniotwórczej listę BBC "The Sound Of 2010". A muzyczni decydenci, poprzez opary drogich cygar, zwęszyli znakomity interes, jakim jest na pewno tani w eksploatacji synthpopowy duet wokalista plus klawiszowiec. Oczywiście mocno zapatrzony w lata 80., wciąż będące muzycznym i modowym wyznacznikiem tego, co "flashy" i "jazzy". Zeszłoroczny sukces La Roux, podparty więcej niż udanym albumem, był wyraźnym wyznacznikiem podjętej metody działania.

Reklama

Udało się i tym razem, bo Hurts było widoczne (szykowna sesja zdjęciowa autorstwa samego Antona Corbijna) i słyszalne ("Wonderful Life" czy "Better Than Love"), a "Happiness" całkiem nieźle poradził sobie na listach bestsellerów płytowych w Europie. Także w Polsce, gdzie album trafił na wysokie - jak na zagraniczny debiut - 2. miejsce.

Przykre, że za promocyjnymi inwestycjami, medialną wrzawą i sukcesem sprzedażowym, nie poszła jakość w postaci wartościowej płyty. "Happiness" to dzieło wtórnie wtórne (bo taki świetny debiut La Roux jest... tylko wtórny), zwyczajne i nudnawe. Pastelowość i przestrzeń syntezatorowych lat 80. została tu wynaturzona brakiem inwencji. Efekt? Cienka, spłycona wersja jakiekolwiek formacji synthpopowej. Chóry w "Silverlining" to pożyczka od Pet Shop Boys, saksofon w "Wonderful Life" zagarnięto od Spandlu Ballet, a gitary w "Better Than Love" to kalka wczesnego O.M.D.

Hurts biorą trochę stąd, trochę stamtąd, układając łatwo przyswajalny koktajl, oparty na składniku, którym jest tęsknota za tamtą dekadą. A jak znakomita mogłaby być to płyta, pokazują wymienione wyżej trzy kompozycje. Tak, to oczywiście single, zatem banałem jest je wyróżniać. Problem w tym, że zatopiono jej w masie mdłej przeciętności. Czy przypadkiem Hurts nie powinni dostać więcej czasu, by stworzyć jeszcze kilka perełek i spełnić obietnice?

Różnica pomiędzy całościowym, finalnym produktem - z akcentem na słowo "produkt" - jakim jest album "Happiness", a dającymi olbrzymie nadzieje pierwszymi singlami zespołu, jest taka, jak pomiędzy dwiema wersjami klipu do sztandarowego "Wonderful Life". Ten pierwszy, nakręcony przez sam zespół, uwodzi tajemnicą, świeżością, intryguje i ma w sobie undergroundowy pazur, który zostawiał ślad. Ten drugi, wyprodukowany za grubą kasę od wytwórni, jest elegancki, wytworny, ale pusty i po prostu nudny.

Taka jest właśnie w całości debiutancka płyta Hurts.

4/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Hurts
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy