Jake Bugg "Saturday Night Sunday Morning": Lonely Hours! Miau! Miau! Miaaauuuu! [RECENZJA]

Paweł Waliński

Marzec dopiero za siedem miesięcy. Więc Jake Bugg w trosce o nasz kontakt ze śpiewem godowym gatunku felis silvestris catus postanowił przeprowadzić piątą już rekonstrukcję kociego marcowania. Nie jest to płyta bez zalet, ale...

Okładka albumu Jake'a Bugga "Saturday Night Sunday Morning"
Okładka albumu Jake'a Bugga "Saturday Night Sunday Morning"materiały prasowe

Nawet jeśli jego ostatni album został przyjęty raczej letnio, to i tak niezły ma ten Jake urobek jak na 26-latka. Zatrzęsienie nagród, światowy fejm. I to mimo, że nawet przy wsparciu majorsa i agresywnej promocji, na tle mniej znanej konkurencji, jego cztery poprzednie płyty wypadały co najwyżej bardzo średnio.

"Saturday Night Sunday Morning" niewiele w tych okolicznościach przyrody zmienia. Nadal jest bardzo w kratkę z songwritingiem, bo proporcja jest taka, że na jeden przyzwoity - albo i dobry - numer przypadają tu zazwyczaj dwa kompletne wypełniacze albo i gorzej.

Tę prawidłowość słychać już od otwierającej album petardy przebojowości w postaci "All I Need". To jeden z takich kawałków, które popularnego ponad talent Eda Sheerana stawiają do kąta. I to twarzą do owego. Po owej petardzie następuje jednak "Kiss Like the Sun". Po takim pocałunku w uchu zostają krwawe bąble. Cóż... Nie do końca pomogło nawet zatrudnienie m.in. Andrew Wyatta i Ali Tamposi (Dua Lipa, Miley Cyrus). "SNSM" kompozycyjnie po prostu nie dowozi. Amen.

Zrazu też słychać, kto się tu zajął produkcją. A zajął się nią Dan Auerbach, czyli połowa duetu The Black Keys, stąd charakterystyczne guitar-staby (piano-staby anyone?). Ma to dobre strony, to jest naprawdę fajną dynamikę w co bardziej skocznych numerach i dosyć jednoznaczny skręt z folku czy singer-songwriter w kierunku popu, gdzie łatwiej zamaskować niedociągnięcia.

I choć takie "Lost" brzmi dosłownie jak odrzut z sesji macierzystej formacji Auerbacha, ciężko marudzić na brak urozmaicenia, zdarzają się numery ("Lonely Hours"), które od biedy mógłby nagrać (i nagrałby lepiej) Ryan Adams. Ryan, nie Bryan czyli ten świetny, co oferował młodszym koleżankom wydanie płyty w zamian za poddanie się innym czynnościom seksualnym, a nie ten, co niczego takiego (chyba) nie proponował, ale świetny ostatnio był 25 lat temu.

Ale są i strony złe, to znaczy jakiś kompletnie niestrawny, bondowski z założenia, a eurowizyjny w efekcie patos w numerach, które miały tu pełnić funkcje ballad. Choćby takie bezlitośnie wymiauczane "Downtown", które Bugg brał chyba z rozdzielnika czy internetowego generatora prymitywnych wzruszeń.

Jednak największym problemem Bugga od zawsze jest wokal. Zenkowanie/kocie marcowanie, szczególnie pod koniec fraz powoduje, że po kilku numerach uszy proszą o zaszycie, a w razie odmowy grożą, że zaczną krwawić. Niezłe skądinąd "Maybe It's Today" sprawia, że Gene Pitney przewraca się w grobie i pomstuje, że ktoś go przedrzeźnia. I pomyśleć, że człowiek kiedyś psioczył na Jamesa Blunta... Sam nie wiem, czy tu nie jest aby jeszcze gorzej. Bardzo wyrównana walka.

Rozumiem politykę dużych wytwórni, które widząc, że jakiś gatunek zyskuje na popularności natychmiast (i to zazwyczaj chaotycznie oraz z kompletną nieumiejętnością oddzielenia ziaren od plew) wypełnia sobie część stajni artystami do owego gatunku przynależnymi.

Ale uwierzcie mi, że w minimalnym stopniu śledząc rzeczy dziejące się poza gatunkowym mainstreamem czy choćby sowizdrzalsko skacząc po tagach #folk, #indie-folk, #singer-songwriter, w najwyżej 21 minut i 37 sekund znajdziecie co najmniej kilku wykonawców o dziewięć piekieł lepszych niż Bugg. Do czego naprawdę serdecznie zachęcam.

Jake Bugg "Saturday Night Sunday Morning", Sony

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas