Dźwięki z lumpeksu

Tommy Sparks "Tommy Sparks", Universal

Okładka albumu "Tommy Sparks"
Okładka albumu "Tommy Sparks" 

Podziwiajmy Tommy'ego Sparksa. Jedna z gwiazd tegorocznego Free Form Festivalu odpowiedziała bowiem na zagadkę godną sfinksa: Jak postawić pomnik latom 80. nie myśląc pomnikowymi kategoriami, ale też nie ironizując?

Nie brak ludzi, którzy regularnie zaglądają do sklepów z tanią odzieżą, przerzucają tony kuriozalnych nieraz ubrań, by wybrać parę pozornie niedzisiejszych, względnie mało sfatygowanych rzeczy. W dobie odpicowanych galerii i projektantów użyczających znanych nazwisk masowym produktom niektórym wydaje się to dziwnie. Ale tylko do momentu, gdy po przepraniu i przeprasowaniu takiej garderoby, delikwent ją zakłada i triumfuje, bo zauważają ją wszyscy w towarzystwie. Za takiego typa miałem właśnie Tommy'ego Sparksa, kolejnego zakochanego w disco i latach 80. artystę. Że niby z sadomasochisty wychodzi szpaner, bo to cwańszy gapa, niż można by myśleć.

Na albumie zatytułowanym po prostu "Tommy Sparks" słyszymy naiwne, nieskomplikowane partie syntezatorów á la Yazoo. Podwójne klaśnięcie zamiast werbla. Straszne dzwoneczki przypominające, że kicz świąteczny zaraz będzie zaglądać nam do kieszeni. Stadionowego rocka spadającego z wysokości na plastikowe kolce. Parkietowo-gitarowe fusion przechodzące w baśniowy klimat Roxy Music. Wokale zawieszone między Orbisonem a Shakin' Stevensem. Karmelkowo-paranoiczne numery ostro skręcające w stronę najmniej ambitnych dokonań Fleetwood Mac i Eurythmics, czy nawet późnego Electric Light Orchestra. Po agresywnym "I'm A Rope" słuchacz ma już pewność, że w tym szaleństwie jest metoda. I nie chodzi wcale o koniunkturę. Przynajmniej nie tylko o nią.

Rozmawiałem ostatnio z Lexusem z kolektywu Beats Friendly o tym, że artyści z zachodnich, bogatych krajów nurzają się w obciachu nie zdając sobie sprawy z tego, że nim jest. Są wolni od podskórnej pogardy i snobistycznego podejścia. W podejściu Sparksa, Brytyjczyka ze szwedzkimi korzeniami, nie ma grama postmodernistycznego zacięcia. Są fajne melodie, zwroty i tak szybko toczącej się akcji, hiperprzebojowość. Zamiast stylizacji, autentyczna sympatia do czasów minionych. Dzięki temu wersy "to cud kiedy na mnie patrzysz, to cud kiedy dla mnie tańczysz" gładko przechodzą mu przez gardło, a rymy w stylu "please/knees" idą w sukurs bezwstydnym klawiszowym zagrywkom. Nie da się ukryć, że pomysłów nie starcza jednak na cały album, przez co ocena - i tak wysoka - nie jest jeszcze wyższa. Kto lubi wydekoltowane blondynki z bujną trwałą i słodkie drinki pite w nadmiarze w barach z wielkimi wentylatorami pod sufitem, w krążku "Tommy Sparks" bez wątpienia zakocha się na zabój.

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas