Ciepłe brzmienie, ciężkie brzemię

Aloe Blacc "Good Things", Stones Throw / MyMusic

Aloe Blacc wyciągnął z soulu wszystko, co najlepsze
Aloe Blacc wyciągnął z soulu wszystko, co najlepsze 

Kto jeszcze nie sprowadził sobie zza granicy zeszłorocznego "Good Things", może go wreszcie nabyć w Polsce, i to w ładnym wydaniu. Może jest złym słowem - jeśli jest sympatykiem afroamerykańskiej muzyki wręcz musi. Kalifornijczyk Aloe Blacc wyciągnął z soulu wszystko, co najlepsze.

Powody dla których warto po "Good Things" sięgnąć są jak najbardziej racjonalne. Zanim dojdziemy do samego artysty, wiele powie nam samo wydawnictwo. Stones Throw dla czarnej muzyki znaczy tyle ile 4AD dla alternatywnego rocka, czy Warp dla elektroniki. Sentyment do jakości bez obsesyjnego przywiązania do szufladek zaowocował katalogiem, w którym znajdziemy projekty Madliba, Dam-Funk czy Mayera Hawthorne'a. Aloe Blacc, niegdyś raper, wielozadaniowy muzyk, a przede wszystkim wokalista dołączył zaś do tego grona nieprzypadkowo. I bardzo pasuje.

Udowodnił to już "Shine Through", oficjalny debiut, a zarazem jeden z najprzyjemniejszych krążków 2006 roku - rzecz soulowa i światowa, w swoich inspiracjach sięgająca zarówno Hawany, jak i Londynu. A jego następca poprawia wszystko, co poprawić trzeba było - spójność całości oraz piosenkopisarstwo.

Nie wyobrażam sobie, by coś tu mogło rozczarować. Oczywiście o ile nie patrzeć wyłącznie przez pryzmat hitowego, hipermelodyjnego "I Need a Dollar", bo drugiego tak szeroko adresowanego, radiowego pewniaka raczej nie znajdziemy. Choć tu mimo wszystko nie mam pewności: funkujące, spuentowane dęciakami "Hey Brother", reggae'ujące "Miss Fortune", ujmujące gitarowym wah-wah "You Make Me Smile" czy najbardziej nerwowe na płycie "Loving You is Killing Me" to wszystko kandydaci na miłość od pierwszego przesłuchania. Inna sprawa, że po drugiej stronie barykady stoją kawałki takie jak "Life So Hard", "If I", "Mama Hold My Hand". A więc wolniuteńkie, wykorzystujące ciężko stąpający bas, przecinane smyczkami - w jednym momencie odsyłające do bluesa, w drugim do marszy pogrzebowych.

Do tego Blacc nie brzmi jak facet, który spędził życie wycierając pośladkami kanapy w wytwórniach fonograficznych, miłość kojarzy z piskiem pod drzwiami garderoby i odruchowo łapie mikrofon jak kieliszek do szampana. Raczej jak ktoś z krwi i kości, łez i potu, kto ciężko pracuje, a po przyjściu do domu czuję potrzebę oczyszczenia się ze wszystkich frustracji poprzez śpiew. Jest w tym szacunek dla znoju, dla zwyczajności i sporo emocji. Etykietka retro-soulowa nie wiąże się tym razem z wysiłkiem producentów drobiazgowo stylizujących brzmienie, tylko z tym przez co przechodzili dawni mistrzowie gatunku, wiodąc ciężkie życie w ciężkich czasach. Można mieć pewność, że gdyby to Aloe Blacc nagrał z The Roots hołd w rodzaju "Wake Up!", byłby to daleko bardziej pasjonujący i autentyczny album. Bo gospodarz "Good Things" ma równie jedwabisty głos, co John Legend. Z tym, że ważne jest dla niego nie tylko brzmienie, ale i brzemię.

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas