Cadyk w klubie

Plazmatikon "Klezmatikon", eReM Nagrania

Plazmatikon "Klezmatikon"
Plazmatikon "Klezmatikon" 

Eksperymentatorzy z Plazmatikonu, choć młodzi, operują szeroką paletą gatunków i nastrojów. Właśnie zrobili durni z osób spisujących na straty mieszankę elektroniki, jazzu oraz muzyki etnicznej. I to w mistrzowskim, spontanicznym stylu.

Historia Plazmatikonu jest barwna. Gdy grupa traci połowę członków, pozostali łatają dziurę chwytając za kolekcjonowane dla przyjemności instrumenty z epoki socrealizmu. Ogrywają się, przecierają szlaki, nawiązują kontakty. Wynikiem tego właśnie (choć szczęścia również) jest spotkanie z reprezentacją klezmerskiej awangardy, muzykami Tzadik Records. Fascynacja okazuje się silna, powstaje krążek "Klezmatikon", z gościnnym udziałem zdobywcy nagrody Grammy Franka Londona i chluby Tzadika, Paula Brody'ego. Opowieść brzmi dobrze, jak utuczona dziennikarska kaczka. Krążek jeszcze lepiej.

Proszę wyobrazić sobie zdolnego, ciekawego świata chłopca, który czymś się żywo zainteresował, wie niby o co w tym chodzi, jednak nie zdążył jeszcze ochłonąć i wszystkiego posprawdzać. Nie zadziera nosa, nie pada na kolana, ma za to w oku ten szczególny błysk. Tak panowie z Plazmatikonu podchodzą do muzyki żydowskiej. Nie wychwycimy w tym rutyny, protekcjonalnego tonu, ani oczywistych cytatów. Tak jak inspirowanie się kulturą starozakonnych ani na milimetr nie zbliża ich do skansenu, tak samo stosowanie instrumentarium z jedynie słusznych lat PRL-u nie wiąże się z wycieczkami do obowiązującego wówczas urzędowo bezguścia. To autorska muzyka dla klubów z ambicjami, a nie na wieczorki w domach kultury.

Podobno "Klezmatikon" opiera się na improwizacjach. Trudno w to uwierzyć, gdyż brzmi jak precyzyjnie dopracowanie dzieło. Chce nas zaniepokoić i zmęczyć, by dać odpocząć w urokliwych, niebiańsko spokojnych miejscach. I na odwrót - uśpić naszą czujność, potem postawić na równe nogi. W bicie do "Salomei" znajduje się mnóstwo dziwnych odgłosów, czasami brzmi jakby pastwił się nad nim niewyżyty didżej-turntablista, innym razem sprowadza na minimalistyczne manowce. Melodii nie zawsze łatwo się przedrzeć, niemniej gdy to już się udaje - czysta rozkosz. W "Sejny-Berlin-Warsaw" po przebrnięciu przez industrialne dźwięki wydostajemy się na jazzowo-dubowe przestrzenie łapiąc przy tym głęboki oddech. "Hotel Story" ma dla nas ambientową łagodność oraz mnóstwo zgiełku, uwieńczonego pierwotnym pulsem techno. "Sufa" psychodeliczny breakbeat przechodzący w sielankę i pogwizdywanie . W "Squircie" przesterowane riffy toną w jungle'owej furii, dzięki czemu mamy kandydata na najdzikszą imprezę. A już przy zimnym, monumentalnym "Azawtani" nikt bawić się nie będzie, to numer zmuszający do refleksji.

Przyznam szczerze, tylu pomysłów się nie spodziewałem. Przez pierwsze pół minuty otwierającego płytę "Life Time Journey" dzieje się więcej, niż na całych albumach u innych - odpieramy gitarową ofensywę, dajemy się uwieść partii trąbki, oswajamy z mięsistą perkusją. W rękach niepozornej, prócz Plazmatikonu zrzeszającej jedynie rapera Zagmadfanego, oficyny ErEm Nagrania znalazła się broń zdolna pokonać cepelijną klezmerkę i odtwórczą elektronikę. Śmiało można mierzyć z nią w pierwszą dziesiątkę najlepszych polskich płyt 2009 roku.

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas