Fenomen olbrzymiej popularności Lamb Of God pozostaje zjawiskiem typowo amerykańskim, podobnie jak lansowany z przesadnym rezonem przez dziennikarzy zza oceanu, mocno naciągany u swych nieodgadnionych podstaw nurt zwany New Wave Of American Heavy Metal (NWOAHM), na czele którego stoją muzycy z Richmond w stanie Wirginia. "Resolution", szósty album podopiecznych Roadrunner Records, tej pozycji z pewnością nie zachwieje.
Na "Resolution" zwolenników przełomowego dla grupy albumu "Ashes Of The Wake" (2004) ucieszy zapewne przeniesienie punktu ciężkości z groove metalu - którym na poprzedniej płycie "Wrath" (2009) epatowali nieco zbyt przesadnie - na soczysty thrash, że wspomnę choćby o numerze "Undertow", gdzie wyraźnie slayerowskie riffy autorstwa Marka Mortona i Williego Adlera równie dobrze mogłyby wyjść spod palców Jeffa Hannemana i Kerry'ego Kinga, a kapitalna solówka dopełnia dzieła zniszczenia. Zaś od mierzonych w skali Richtera stompów cenionego w swym fachu perkusisty Chrisa Adlera robi się wręcz gęsto od unoszącego się w ich rytm kurzu.
Album zaczyna się jednak dość sludge'owo od masywnego "Straight For The Sun", w luizjańskim wydaniu spod znaku zawodników wagi ciężkiej pokroju Down, Crowbar czy Eyehategod, czym Lamb Of God zdają się torować sobie drogę pod dalsze kompozycje. A jest w czym wybierać.
Na piątym biegu są również "Desolation" (ze sporą dawką powerchordów), piekielnie szybki, pobrzmiewający Panterą "Cheated" oraz "Guilty", nad którym wyraźnie unosi się konfederacki duch. Southernowe korzenie zespołu, który w 1999 roku dokonał spektakularnej zmiany szyldu z obrazoburczego Burn The Priest (Spalić Księdza) na cokolwiek liturgiczny Lamb Of God (Baranek Boży), najwyraźniej słychać w "The End", automatycznie przywodzącym na myśl Black Label Society.
Odejściem od typowej dla Lamb Of God formy wyrazu jest za to zdecydowanie postępowy "The Number Six", począwszy od metalcore'owej melodyki, przez rozedrgane wyciszenia i hardcore'owe zaśpiewy, po niesztampową pracę basu Johna Campbella. Spory klimat trzyma także mroczny "Insurrection", w ramach którego Randy Blythe ogranicza na moment wszechobecne wrzaski i trzewne porykiwania na rzecz czystego śpiewu, co wychodzi mu nadspodziewanie dobrze. Z kolei czymś na wzór "Hollow" Pantery miała być zapewne instrumentalna, nieśpieszna ballada "Barbarosa".
W sferze wokalnej na przeciwległym biegunie znajduje się zaś motoryczny "Terminally Unique", w którym potężny ryk Blythe'a akcentowany na słowie "awaken" obudziłby nawet umarłego (podobnie przerażający efekt uzyskuje śpiewając "You've Been Cheated" w "Cheated").
Za trochę bardziej łamane rytmiczne należy uznać "Visitation" i świetny, niekiedy dość przysadzisty "Invictus". Z zupełnie innej bajki jest za to zamykający "King Me" - panoramicznie brzmiący numer, w którym na dystansie blisko siedmiu minut spotykamy bipolarne wręcz "zwroty akcji" (od astralnego, psychodelicznego rocka z operowym kobiecym śpiewem i delikatnymi smyczkami w tle, po meshuggowate rwania i firmowy groove) w maniakalno-depresyjnym sosie na modłę dźwiękowej aberracji The Dillinger Escape Plan.
Według sprawdzonego przepisu z płyty "Sacrament" chodzi singlowy "Ghost Walking", który na wspomnianym longplayu z 2006 roku z powodzeniem mógłby zastąpić sztandarowego "Rednecka".
Summa summarum poziom innowacji jest śladowy. Lamb Of God nadal grają to, w czym czują się najlepiej, utrzymując status quo, stan samozadowolenia, który w ich przypadku jest komfortowy, a przy tym wciąż naturalny. Przy tym warsztacie i - co tu dużo mówić - wciąż niezłej formie, grupę tę trudno nazwać "Panterą dla ubogich", nie zmienia to jednak faktu, iż nad generowanym wokół Lamb Of God, jak i całym NWOAHM hajpem, amerykańskie media muszę jeszcze trochę popracować. Póki co, uczeń nie przerósł mistrza.
7/10
Zobacz teledysk "Ghost Walking":