Reklama

Album rozwodowy

Eels "End Times", Universal

Minęło zaledwie pół roku od premiery poprzedniej płyty Eels "Hombre Lobo". W przypadku "End Times" nie ma jednak mowy o merkantylnych przyczynach takiego pośpiechu. Mamy tu do czynienia z autentyczną potrzebą duszy i bólem po stracie. A to, jak wiadomo, najlepsze pożywki dla twórcy.

Jest takie powiedzenie, że artysta głodny, jest najbardziej płodny. Przymiotnik głodny można zamienić na nieszczęśliwy, samotny, porzucony i wszystkie będą równie prawdziwe w kontekście "End Times". E czyli Mark Oliver Everett napisał płytę inspirowaną swoim niedawnym rozwodem i emocje nim targające udzielają się słuchaczowi. Momentami to płyta rozdzierająco smutna, przygnębiająca, można nawet odnieść wrażenie, że zbyt egzaltowana w swoim cierpiętnictwie. Bo przecież, czy mało ludzi się każdego dnia rozstaje i to definitywnie? Większość z nich nie ma chyba jednak tej wrażliwości, którą lider Eels potrafił przekuć na niemal ascetyczne, ale piękne dźwięki.

Reklama

Aby nie było zbyt jednostronnie, muzyk nie przedstawia szczegółowej kroniki rozpadu pożycia małżeńskiego, ale taplając się we własnych traumach, zahacza także o bardziej uniwersalną tematykę. Niewesołą, rzecz jasna. Bo trudno się uśmiechnąć do piosenek o umieraniu, starzeniu się, nieodwracalności kolei losu i przegranych szansach.

Muzycznie "End Times" to na dobrą sprawę ascetyczny blues. Podszyty alternatywą lub folkiem, chwilami zadziorny - jak choćby w "Paradise Blues" - ale znacznie częściej potraktowany dosłownie, akustycznie, jakby adekwatnie do nastroju artysty. Trochę mocniej jest w "Gone Man", w którym dominują klimaty rozliczeniowe w stylu "bo to zła kobieta była". Jakby zawstydzony swoimi myślami, w "Little Bird" Everett śpiewa z kolei zbolałym głosem "Niech to szlag, jak tęsknię za tą dziewczyną". Słychać na "End Times" dziedzictwo wielkich amerykańskich songwriterów - Dylana, Younga, Springsteena, ale i podobny ładunek emocjonalny, co traktująca z grubsza o tym samym, pamiętna płyta "Sea Change" Becka.

Ósmy album Eels zapewne nie sprzeda się w setkach tysięcy egzemplarzy, może nawet wielu bardziej znudzi niż wzruszy, ale piekący autentyzm i gorycz wyzierające z każdego zakamarka oddziałują w sposób wręcz namacalny. "End Times" to propozycja dla wrażliwców o skłonnościach introwertycznych. Nie ma tu buzującego testosteronu i typowo samczych emocji. Jest za to dziennik samotnego faceta, który ma to szczęście w nieszczęściu, że została mu gitara.

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Eels | times
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy